Marcin Żebrowski 
- Człowiek, który nigdy nie zrobił selfie

Mona Blank

Od czwartku do niedzieli wstaje w środku nocy po to, by rano przekazywać nam najświeższe informacje z kraju i ze świata. Mówi, że pracuje po to, by zapewnić byt rodzinie. Jest jednym z tych dziennikarzy, dla których takie nazwiska jak Krall, Tochman, czy Jagielski coś znaczą. Poza tym to idealny mąż i ojciec. Nie wszyscy jednak o tym wiedzą, bo Marcin Żebrowski, jeden z najpopularniejszych i najsympatyczniejszych dziennikarzy TVN 24, nie cierpi na syndrom selfie. Mówi, że nie umie robić dzióbka i nigdy nie strzelił sobie samojebki. To kwestia dyskusyjna, ale pewne jest to, że nasz październikowy rozmówca ma COŚ do powiedzenia.

Boże, jak mi się nie chce”. Czy właśnie tym zdaniem rozpocząłeś swój dzień?

Dziś powiedziałem: Boże, znowu źle nastawiłem budzik, bo zawsze jak dzwoni, to wydaje mi się niemożliwe, że już jest 3.40. Wtedy używam jednego słowa, którego powtarzać oficjalnie nie można, po czym zdaję sobie sprawę, że to jednak jest 3.40 i muszę wstawać. Mam też zasadę – po budziku żadnego dosypiania, jak tylko zadzwoni od razu siadam na łóżku. Jakiekolwiek przyłożenie głowy do poduszki mogłoby się zakończyć za kilkadziesiąt minut, a ja mam wszystko tak wyliczone, że muszę wstać o 3.40.

Dlaczego 3.40?

Bo godzinę później, czyli przed 5 muszę być w pracy. Moja mama zawsze mówiła: „Synku idź do telewizji, będziesz miał lekką pracę”. No i wstaję o 3.40.

Ale kończysz o 10

Czasem mam jeszcze nagrania, ale nawet jak kończę o 10, to później jest męczarnia, bo nie wiadomo co zrobić z tym dniem. Są właściwie dwa wyjścia, ale każde jest fatalne. Można po poranku wrócić z powrotem do łóżka i zasnąć, ale potem znowu będzie problem, by zasnąć wieczorem i następnego dnia będzie jeszcze gorzej.

A drugie wyjście?

To nie iść spać i chodzić z takimi późno azjatyckimi oczami przez cały dzień, i starać się nie denerwować innych tym, że jest się niewyspanym.

Ale wtedy panie charakteryzatorki miałyby dużo więcej pracy z tobą.

One i tak mają dużo pracy, dlatego że ilość różnych podkładów… Wiesz, ja się na tym nie znam. Podpowiedz mi: Takie coś wilgotne z gąbką to podkład?

Tak. Albo baza pod podkład.

To w takim razie najpierw jestem traktowany tą gąbką, a potem wyciskają coś białego z takiej tubki, co przypomina pastę do zębów i kładą mi to pod oczy.

Korektor!

No tak, to na worki pod oczami. Potem jest tylko puder, jakaś pasta na włosy, lakier i gotowe, ale najgorsze jest to, że pół godziny później panie charakteryzatorki przychodzą znowu i dokładają mi tego pudru na twarz tłumacząc, że mi się nos świeci. 

A po nagraniu zmywasz się sam?

(śmiech) Tak. Używam do tego chusteczek do tej drugiej części ciała dla niemowlaków. Ilość tego pudru jest taka, że dopiero szósta chusteczka jest czysta. Reszta wygląda fatalnie!

Ktoś mógłby powiedzieć, że strasznie cierpisz pracując w telewizji. W takim razie powiedz, co takiego jest w zawodzie, który wykonujesz, że jesteś w stanie dla niego wiele poświęcić?

To jest ciekawa praca. Cały czas coś się dzieje. Są poranki, które mimo tego, że trwają cztery godziny, a w weekendy pięć, to mijają w ciągu chwili, a przynajmniej ja tak to odczuwam. Poza tym nigdy nie ukrywałem, że przyjeżdżam do pracy po to, żeby zarabiać pieniądze. Pracuję po to, żeby moja rodzina mogła żyć na jakimś godnym poziomie, po to, bym nie musiał się zastanawiać, czy dzieciaki mogą jechać na każdą wycieczkę w szkole, czy nie, albo mogą chodzić na dodatkowe zajęcia. To, że dzieci mogą korzystać z tego niedorosłego życia w taki sposób, jaki chcą, rekompensuje mi te rozstania i wyrzuty sumienia za czas kiedy mnie przy nich nie ma.

Słyszałam, że jesteś bardzo rodzinnym dziennikarzem

(śmiech)

O rodzinie porozmawiamy za chwilę. Teraz zostańmy przy pracy. Nie masz wrażenia, że ten zawód w ostatnich latach mocno się zmienia?

Podejście do dziennikarstwa mocno się zmieniło. Mają na to wpływ te wszystkie media społecznościowe. Dziś wystarczy założyć jakiś ciuch i od razu jest się dziennikarką modową. Trochę upraszczam, ale ja pamiętam czasy, kiedy cena dziennikarstwa była wysoka. Dziś, kiedy od czasu do czasu spotykam się ze studentami to im mówię: Rzućcie ten zawód, bo to nie jest zawód dla was.

Dlaczego im tak mówisz? 

Po prostu młodzi ludzie nie do końca zdają sobie sprawę z ceny tego zawodu. Oprócz garnituru, makijażu i klimatyzowanego studia ma on swoją inną stronę. Pamiętam jak studiowałem w Wyższej Szkole Morskiej. Pan kapitan Mirosław Kukułka, z którym się do dzisiaj przyjaźnię, mówił podobnie o byciu marynarzem. Zawsze przed rozpoczęciem pierwszego roku była tzw. kandydatka. Przez kilkanaście dni mieszkaliśmy na tak zwanych rzygaczach.

Na czym?!

To były takie dawne kutry, których stępki podobno zostały zalane betonem, żeby były bardziej stabilne. Ale nie za bardzo to się udało. One rzadko wychodziły w morze, bo już przy stanie morza 3-4 tak się kołysały, że wszyscy mieli chorobę morską i stąd ich nazwa. Kapitan Kukułka pokazał nam czym jest morze.

Ty chciałeś być marynarzem? Zastanawiam się teraz, jak się ma do tego wszystkiego to twoje rodzinne podejście?

W pewnym momencie tak, przecież Gdynia to morze. Mój tata był kolejarzem, ale ja chodziłem do szkoły z dziećmi marynarzy i dla mnie było zrozumiałe, że dbanie o rodzinę to nie jest przesiadywanie w domu. Taka definicja wyrabiała się we mnie. 

A jak to wygląda teraz z twojej perspektywy?

Nie każdy czas da się nadrobić. Ja nie widziałem pierwszego kroku mojej córeczki, nie słyszałem jak mój synek mówi tata, bo po raz pierwszy powiedział to do mojej żony. Nie widziałem też wielu innych momentów w życiu, które sprawiają, że mam wyrzuty sumienia i kiedy mówisz, że ja jestem takim dziennikarzem rodzinnym, to oznacza, że chyba się starzeję. A może to też wina moich wydawców, którzy podczas weekendowych programów ostatnio często proponują spotkania z psychologami? To rozmowy na różne tematy, ale ci psycholodzy zmierzają do tego, by ułożyć sobie hierarchię wartości w życiu, powiedzieć sobie co jest najważniejsze i na tym się skupić. Może to do mnie dociera?

Twoją hierarchię wartości można znaleźć w sieci. Z informacji, które znalazłam jasno wynika, że najpierw jest mąż, później ojciec, syn i dopiero na końcu dziennikarz.

Tak jest. Dziennikarzem jestem w pracy. Mnie nie bawi świat mediów społecznościowych, to że wtedy kiedy byłbym poza redakcją, to cały czas starałbym się opowiadać innym ludziom o tym co się dzieje, albo to komentować. Tak nie jest. Dla mnie praca się liczy, ale oprócz niej mam życie rodzinne i potrafię to rozdzielić. Kiedy przez długi czas pracowałem w Gdańsku w TVN24, czy Dzienniku Bałtyckim, to bardzo często przynosiłem ze sobą pracę do domu. Ona cały czas była obecna. 

Mógłbyś być z dziennikarką?

Nie. Chyba, że pracowałaby w miesięczniku, albo tygodniku. To jest też wariacka praca, ale jednak bez takiego ciśnienia codzienności. 

A jak u Ciebie w rodzinie wygląda ta codzienność? Ty pracujesz, a żona zajmuje się domem i dziećmi? Macie tradycyjny podział domowych obowiązków?

Wcale tak nie jest! Żona pracuje i co ciekawe, jest dyrektorem hotelu 100 kilometrów od Gdańska. Wariactwo prawda? Wydaje się, że tego się nie da pogodzić, ale jednak można, jeśli jest to usystematyzowana praca. U nas wygląda to tak, że wyjeżdżam do pracy w czwartek późnym wieczorem. Około 19.30 mam jeden z ostatnich pociągów do Warszawy, a wracam w niedzielę około godziny 16. W poniedziałek, wtorek, środę i czwartek gotuję obiady, zaprowadzam dzieci do szkoły, odbieram je, odrabiamy razem lekcje, idziemy na podwórko, na zajęcia dodatkowe. Żona z kolei jest tak zorganizowana, że niezależnie od tego, co by się działo, to zawsze o 16 wychodzi z pracy i o 17 jest w domu i wtedy spędzamy czas razem.

Wszystko macie ustalone co do minuty?!

Tak, bo gdyby jakiś element się przesunął, to nastąpiłaby katastrofa. (śmiech)

Nie przeszkadza ci to, że nie masz wolnych weekendów?

To jest ta cena pracy przez trzy dni w tygodniu. Wszyscy moi znajomi wiedzą, że ja mam cztery lub pięć wolnych weekendów w roku, czyli wtedy, kiedy mam urlop i kiedy je wykorzystujemy maksymalnie. Na szczęście niewiele osób przysyła mi dziś sms-y, jak to było na początku mojej pracy w Warszawie. Znajomi, kiedy zaczynała się wiosna, świeciło piękne słońce, potrafili przysłać mi sms-a z Sopotu z plaży albo z zaproszeniem na grilla. To były sms-y, które rozrywały mi serce, a z drugiej strony ratowały wątrobę, bo przy grillu wiadomo, że nie pije się wody. Tak jak w dziennikarstwie…

Czy słyszałeś, żeby w naszym zawodzie ktoś pił?

Oficjalnie nie. (śmiech) Możemy sobie tak żartować, ale masz rację. Ja mam taki reżim, że nawet na dobranoc gdybym chciał wypić lampkę wina, to też nie mogę, bo nie jestem w stanie przewidzieć, czy nic się nie wydarzy.

Pamiętasz takie sytuacje, kiedy wstawałeś w środku nocy i jechałeś do studia?

Tak. Na przykład katastrofa pociągu pod Szczekocinami. Około 23 dostałem telefon z informacją o tym, co się wydarzyło i że robimy program na zakładkę, czyli przez całą noc na żywo. Ekipa, która przygotowuje „Dzień po dniu” jest do godziny 2, a ja jestem od godziny 2 do 10, czyli do końca poranka. Mieliśmy poumawianych gości w nocy i wtedy rzeczywiście było tak, że o 23 wziąłem szybki prysznic i jechałem do pracy. Było ciężko. Pamiętam, że wtedy pobiłem swój rekord i w ciągu jednego programu wypiłem dziewięć espresso. 

Jaka jest najgorsza sytuacja dla prezentera?

Wtedy, kiedy niezależnie od pory dnia, czy nocy słyszy w słuchawce: Szyj. Dostajesz komunikat: wypadek na A1 – to jeszcze ok, bo znam A1, ale wypadek na A4 w kierunku Wrocławia i pada nazwa niewielkiej miejscowości, rozbiły się cztery samochody, zbieramy informacje, a ty szyj... A to oznacza, że dopóki alarm nie zostanie odwołany, to ja non stop muszę mówić. 

Bez emocji?

To jest problem. To poczucie gdzieś z tyłu głowy jest, ale raczej zauważyłem to u siebie, że staram się podchodzić do tematu mechanicznie. Staram się nie wchodzić w żadne emocje. Z drugiej strony taki za duży luz w trudnych sytuacjach nie jest dobry. Bardzo często ratuje nas to, że jesteśmy przykryci obrazkami, nie widać naszych twarzy. Zapanować nad głosem jest już łatwiej. Jest też trochę tak, że w momencie, kiedy jestem uzbrojony: mam mundur, czyli garnitur i makijaż oraz dwa nadajniki, czyli odsłuch, słuchawkę i mikrofon, to ja też wtedy wchodzę w inny tryb. 

Ile w tym prawdy, że byłeś kandydatem do roli prowadzącego „X- Factor”?

Nigdy o tym nie słyszałem. (śmiech) Ok, usłyszałem o tym od kolegi, który do mnie zadzwonił i mówi: Ty, stary, słyszałem, że masz prowadzić jakiś program w TVN-ie. Okazało się, że jedna z kolorowych gazet napisała, że miałem być kontrkandydatem Jarka Kuźniara, o czym ja nigdy nie wiedziałem. 

Nie poszedłbyś do show-biznesu?

Nigdy nie powiedziałbym nigdy, bo tak ja wspomniałem, ja chodzę do pracy, żeby zarabiać pieniądze. Spotkałem w swoim życiu kilku dziennikarzy, o których wiem, że dla nich dziennikarstwo to rzeczywiście jest pewna misja. Jak tylko się pojawia jakaś książka, czy tekst Wojciecha Jagielskiego, to zawsze ją czytam, bo to jest dla mnie przykład człowieka, który wspaniale opisuje świat. Tak samo Wojciech Tochman i jego reportaże. Już nie wspomnę o Hannie Krall, czy wielu innych dziennikarzach, którzy potrafią opisywać świat w niezwykły sposób, ale płacą za to ogromną cenę. Ok, przyznam ci się szczerze. Ja już teraz nie mówię o sobie dziennikarz, tylko prezenter – i nie chodzi o magię słowa prezenter, ale o szacunek dla dziennikarzy - bo dla mnie prawdziwy dziennikarz to ktoś, kto naprawdę przynosi newsy i opisuje świat w trochę bardziej zaangażowany sposób niż ja. Ale wracają do show-biznesu. Z życiowym dystansem słucham wypowiedzi moich koleżanek, czy kolegów, którzy mówią: Boże ten to się sprzedał, bo poszedł do jakiegoś programu i tylko zapowiada innych. 

Wiesz to trochę tak jak z aktorami, którzy kiedyś zaczynali grać w serialach.

Ja uwielbiam stare seriale. Moja żona się wścieka, kiedy po raz dziesiąty potrafię oglądać „Alternatywy 4”, czy „Karierę Nikodema Dyzmy”. Na szczęście zaraziłem syna „Janosikiem” i razem go oglądamy. W tych serialach grali najlepsi polscy aktorzy. Przecież gdyby Roman Wilhelmi urodził się w Stanach, to dziś byłby drugim Robertem De Niro. 

Poza oglądaniem starych seriali masz jeszcze jakieś hobby?

Piłka nożna, tenis i drewno – lubię odnawiać stare meble, albo zamieniać stare w coś nowego. Mieszkanie w domu wymusza też inne prace. Właśnie buduję domek na narzędzia. A poza tym mam też obowiązki, których po prostu nienawidzę, np. koszenie trawy. Nie przepadam za sprzątaniem, ale sprzątam, jak trzeba. Za to uwielbiam gotować. Ostatnio odkryłem wędzarnię i lubię wędzić ryby, które kupuję tylko w jednym miejscu, czyli na hali targowej w Gdyni. Są tam dwie przemiłe panie, które potrafią mi doradzić, które ryby są najświeższe. Tam też mam swoje ulubione stanowisko z ogórkami kiszonymi i kapustą kiszoną. Jest też pan, do którego jak przyjdę i powiem, że potrzebuję żeberka z większą ilością mięsa albo chudą szyneczkę wykrojoną w kulkę, do wędzenia, to słyszę: „Niech pan przyjdzie za dziesięć minut”. I za te dziesięć minut wszystko jest przygotowane i odłożone.

Jakieś popisowe dania?

Na co dzień jest proza w kuchni, bo gotuję obiady dla dzieci. Lubię też przetwory – w tym roku zrobiłem 127 słoików pomidorów. W zeszłym sezonie było prawie 90 i skończyły się późną wiosną. Bardzo lubię wędzić ryby, albo na przykład robić żeberka, które najpierw wędzę, a po dwóch, trzech dniach, kiedy odpoczną, gotuję je w kapuście kiszonej. Rano nastawiam, przez cały dzień pyrkają, tak jak rosół na leciutkim gazie i około godziny 19 są już dobre. Wiesz, ta kapusta jest wtedy taka trochę rozgotowana...

No nie wiem, bo ja nie potrafię gotować nic poza wodą na herbatę

Naprawdę?

Naprawdę

A wiesz, może dziennikarki tak mają. Ostatnio koleżanka z pracy, nie powiem która, pytała mnie, jak ugotować rosół. Jak rozmawiamy już o gotowaniu, to przyznam ci się, że w kuchni jestem nie do zniesienia. Jeśli chodzi o stosunki z moją żoną, to jestem zdeklarowanym pantoflarzem. Nie mam problemu z tym, żeby żona podejmowała większość decyzji, chociaż ona uważa, że ja mam na te decyzje zawsze wielki wpływ. Może tak jest, ale w kuchni jestem kompletnym dyktatorem. Wiesz, to jak komponowanie opery. Jeśli ktoś zmieni jedną nutkę, czyli żona podniesie mi pokrywkę, to ja już się trzęsę, a jeśli coś dosoli, to odchodzę od kuchni. Koniec mojego gotowania. Wariat prawda?

Raczej los na loterii. W Gdyni rodzą się tacy mężczyźni... Ile ty masz lat?

Nie pamiętam. (śmiech)

(śmiech) Masz jakieś wady?

Moja żona czasem mówi, że jestem dziecinny i niektórzy też uważają, że zachowuję się jak dzieciak. Na antenie tego nie widać, ale mam duży dystans do siebie, lubię cieszyć się życiem. Dziecko nie zważa na to, czy ma dziurę w spodniach, czy nie. Liczy się dobra zabawa.  

W październiku po raz kolejny poprowadzisz aukcję charytatywną fundacji Między Niebem a Ziemią. Lubisz pomagać?

Jeśli mogę coś komuś dać od siebie, to czemu nie. Fundacja Między Niebem a Ziemią to fundacja prawników, czyli ludzi z definicji bezdusznych i pozbawionych jakiejkolwiek wrażliwości i ludzkich odruchów. W rzeczywistości okazuje się, że mogę od nich uczyć się empatii. Pani mecenas Sylwia Zarzycka, która założyła i prowadzi fundację pokazuje, że można zmieniać świat – nie naiwnie, w całości, ale realnie - po kolei. Do dziś pamiętam jak kilka miesięcy po pierwszej aukcji charytatywnej dostałem maila. Krótka informacja i kilka zdjęć. Na nich młody, niepełnosprawny człowiek na nowym wózku, który zmienił jego życie. Wtedy miałem pewność, że dzięki tamtej aukcji świat przynajmniej jednej osoby się zmienił. Piękna świadomość.

Mówiłeś, że nie korzystasz z mediów społecznościowych. Rozumiem, że syndrom selfie ci nie grozi?

Nie umiem robić dzióbka… Pewnie dlatego jeszcze nigdy nie zrobiłem sobie selfie. Czasem załapię się na czyjeś zdjęcie, ale sam sobie – jeszcze nigdy. Nie wiem po co miałbym to robić. W naszym domu mamy pełno zdjęć – na ścianach, na komodach, w albumach. Wszystkie są wywołane. Czasem do nich wracamy, oglądamy, wspominamy. A selfie? Moje? Co tu oglądać?