Polskie kino na fali

Maja Ostaszewska i plakaty polskich filmówa

MATEUSZ OCHOCKI/KFP

Filmowa Gdynia rządzi się swoimi prawami. Pamiętam festiwale rodzących się gwiazd i gwiazdek, kryzysowych oszczędności, nieznośnych bzdur scenariuszowych. Byłem w Gdyni 11 września 2001 roku, widziałem wzloty i upadki wielkich postaci kina. Tegoroczny festiwal był wyjątkowy z trzech powodów. Niestety, jeden z nich ma wymiar tragiczny.

Polskie kino dogania swoją legendę, czyli – znaną w świecie – polską szkołę filmową z lat 1955-1965. Żaden szanujący się widz, krytyk, filmowiec nie może dzisiaj powiedzieć, że nie zna współczesnych filmów znad Wisły. Polskie produkcje zdobywają największe nagrody i wyróżnienia branżowe, z Oscarem włącznie. 

W 2014 roku w kinach premierowo mogliśmy obejrzeć 341 produkcji, w tym 39 polskich. Frekwencja wyniosła 40 mln widzów, ale polskie filmy obejrzało aż 11 mln osób, czyli co czwarta, która wybrała się do kina. W  prestiżowym konkursie głównym, z  którego filmy trafiają na największe festiwale filmowe na świecie, wzięło udział 18 produkcji. Więcej niż statystycznie w ostatnich latach, a przecież to i tak nie jest cały nasz roczny dorobek. Policzyłem, że produkujemy każdego roku ponad 200 różnych filmów. 

Wreszcie dostrzegalne stało się oddzielenie roli scenarzysty od reżysera – to pierwszy powód wyjątkowości. Dotąd słabość wielu produkcji polegała na tym, że twórca pisał sobie tekst, który później przenosił na ekran; bez dystansu, dwugłosu. Krzysztof Piesiewicz, scenarzysta większości filmów Krzysztofa Kieślowskiego, powiedział mi kiedyś, że siła dobrego filmu nabiera natężenia w wiecznym konflikcie (dokładnie użył określenia „ścieranie się”) reżysera ze scenarzystą. 

Tylko tak wyjątkowi twórcy jak: Jerzy Skolimowski („11 minut”), Marcin Wrona („Demon”), Dariusz Gajewski („Obce niebo”), mogą sami pisać sobie scenariusze. Wojtek Smarzowski (do Gdyni reżyser przyjechał promować swój „Katyń” w  realizacji) – jak niegdyś Władysław Pasikowski – twierdzi, że nie potrafi pracować z cudzym tekstem. 

Chętnie sięgamy po literaturę („Escentrycy...” Janusza Majewskiego, „Noc Walpurgi” Marcina Bortkiewicza, „Ziarno prawdy” Borysa Lankosza), a co ważniejsze po ważne i trudne tematy, o których potrafimy sensownie opowiadać coś nowego. Polskie kino jest czyste – wreszcie wszystko w nim widać, słuchać. Dźwięk nienaganny, co dotąd było przekleństwem wielu naszych produkcji. W  parze z  wysoką jakością techniczną przekazu idzie wyższy poziom intelektualny. 

Trudno we wspomnianej osiemnastce doszukać się filmów niepotrzebnych, bo nawet koszmarne „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej znajdą swoich widzów, a nawet sympatyków. O przeznaczeniu, przypadku i rosnącym chaosie naszego życia opowiada w  „11 minutach” Jerzy Skolimowski; o  chorobie nowotworowej, umieraniu – Bartek Prokopowicz w „ Chemii”, Kinga Dębska w „Moich córkach krowach” i Maciej Migas w „Żyć nie umierać”; o inności, samotności, zagubieniu i obcych światach – Dariusz Gajewski w „Obcym niebie”, Elżbieta Benkowska, Łukasz Ostalski i Michał Wawrzecki w „Nowym świecie”, Magnus von Horn w „Intruzie” i Małgorzata Szumowska w „Body/ Ciało”. Tak, ten rok również z  tego powodu był dla naszego kina wyjątkowy. 

Niestety, w  odczuciu wielu widzów, rosnący problem stwarza sama polska krytyka filmowa, skupiona na sobie, współistniejąca w koteriach towarzyskich, promująca hybrydowość kina w miejsce tradycyjnych jego wartości. Cieniem na festiwalu położyła się tragiczna i wciąż zagadkowa śmierć Marcina Wrony, reżysera „Demona”, filmu prezentowanego w konkursie, ale pominiętego w werdykcie jury (z zaskakującymi i rażącymi zdrowy rozsądek wyrokami jury od lat nie polemizuję, na wszystko można spojrzeć z kilku perspektyw). 

Rytm życia na festiwalu jest prosty i nic go nie zakłóca: wstaje - my skoro świt, żeby po kawie zdążyć na pierwszy film około ósmej
– i  tak do wieczora. Film, konferencja prasowa, krótkie rozmowy z twórcami, kawa, woda, film, konferencja... W ten rytm w sobotni poranek, w  dniu zakończenia festiwalu, wdarła się informacja, że nad ranem w  pokoju hotelowym odebrał sobie życie Marcin Wrona. 

Miał 42 lata, plany, sukcesy, zbierał nagrody, umawiał się na spotkania, cieszył z dobrego przyjęcia „Demona”. Byłem na jego konferencji prasowej dzień wcześniej. Ze spokojem, koncentracją opowiadał o produkcji, żartował, wyglądał na szczęśliwego. Co się stało? Najgorsze, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek się dowiemy. Śmierć Marcina na naszych oczach obrasta tajemnicą. A życie pisze najtragiczniejsze scenariusze.