JANUSZ STEFAŃSKI
GARDEROBA W STYLU ZEN, DWUMETROWA PALMA I GARNEK ROSOŁU – TEGO CHCĄ GWIAZDY

Justin Timberlake, Jennifer Lopez, Bon Jovi, Michael Buble, Avicii, Rod Stewart, Lionel Richie, Dave Matthews Band, Backstreet Boys, Thirty Seconds To Mars, Pet Shop Boys, Il Divo, Scorpions – wszystkie te wielkie gwiazdy światowej muzyki w ostatnich latach zagrały spektakularne koncerty w Trójmieście. Sprowadziła je do Polski agencja Prestige MJM. Z Januszem Stefańskim, współwłaścicielem agencji, rozmawiamy o kulisach organizacji koncertów, koncertowej branży oraz o zachciankach i kaprysach największych gwiazd. 

W grudniu w Ergo Arenie zagrał legendarny zespół Scorpions, w lipcu niemiecka legenda ponownie zawita do Polski, tym razem do Łodzi. W przeciągu ostatnich kilku lat zorganizowaliście kilka koncertów Scorpionsów. To koncertowy i biznesowy pewniak?

Faktycznie, mamy z zespołem i jego managementem świetne relacje, ale trzeba sobie jasno powiedzieć, że w Polsce jest po prostu zapotrzebowanie na koncerty Scorpions. Praktycznie każdy koncert, który robimy jest wyprzedany, ludzie chcą ich oglądać i słuchać. Scorpionsi cały czas są w znakomitej formie, a ich koncerty to świetne show. Oby więcej było takich legend, które zapełniają za każdym razem wielkie hale. 

Organizujecie koncerty największych światowych gwiazd. Jak się nawiązuje kontakty z gwiazdami? Jak się negocjuje? 

Zacznijmy może od tego, że biznes koncertowy na świecie to bardzo hermetyczne środowisko. Tak naprawdę w skali świata, największymi artystami zarządza kilkanaście osób. Oni pociągają za sznurki, decydują, którzy artyści jadą w trasę, kiedy i gdzie wyjadą, z kim będą te koncerty robić, itd. Do dzisiaj zastanawiam się jak nam, małej firmie, udało się przebić. Chyba dlatego, że o wielu niuansach nie mieliśmy pojęcia, ale przez to nie mieliśmy też świadomości ograniczeń i tego jak ten świat wygląda. Teoretycznie, to się nie miało prawa udać. 

Zaczęło się od?

Od koncertu Scorpions w Ostrowie Wielkopolskim, który był pierwszą częścią imprezy „Legendy rocka – Legendy żużla”. Byłem wtedy w zarządzie żużlowego klubu KM Ostrów Wielkopolski, wymyśliłem imprezę – pierwszego dnia na stadionie miała zagrać wielka gwiazda rocka, drugiego dnia miał się odbyć turniej żużlowy z udziałem gwiazd tego sportu. Padło na Scorpions i po prostu napisałem do nieżyjącego już managera Petera Amenda z propozycją. O dziwo, odpisał, ale gdy usłyszałem stawkę, to złapałem się za głowę. Udało się pozyskać sponsorów, koncert był wielkim wydarzeniem. To właśnie w wyniku organizacji tego koncertu, ja, wraz ze wspólnikami Markiem Kurzawą i Mateuszem Pawlickim, zdecydowaliśmy
się założyć agencję koncertową. 

I tak od razu udało się Wam przebić do tego hermetycznego środowiska, które trzęsie światowym rynkiem koncertowym?

Nie od razu. Po założeniu agencji Prestige MJM zorganizowaliśmy dwa koncerty Basi Trzetrzelewskiej oraz Jose Carrerasa. Dostaliśmy bardzo dobre, pisemne rekomendacje od bardzo wpływowego managera Basi, a wiedeńska managerka Carrerasa poleciła nas z kolei głównemu managerowi Roda Stewarta. Koncert  legendarnego Szkota w Toruniu otworzył nam wiele drzwi i był pierwszym kamieniem milowym w historii Prestige MJM. Dzisiaj wiem, że mieliśmy wiele szczęścia i przekonaliśmy właściwych ludzi do naszego profesjonalizmu i wiarygodności. Dzisiaj też wiem, że przysłowiowy Kowalski z ulicy ma iluzoryczne szanse na zorganizowanie
koncertu  dużej gwiazdy.

Nawet jeśli ma na to pieniądze?

Pieniądze to nie wszystko. Liczy się wiarygodność i pewność, że organizator nie da ciała i zapewni wysoką frekwencję, bo żadna gwiazda nie chce grać do pustych trybun. Organizator koncertu dostaje od zespołu tzw. rider, czyli spis wymagań, od techniki scenicznej, przez aranżację garderoby, menu, długość łóżka w hotelu, po sprawy związane z promocją koncertu i wiele innych kwestii. To często 50 stron wymagań, życzeń i oczekiwań. Z perspektywy Los Angeles, Nowego Jorku, czy Londynu nikt tego krok po kroku nie będzie weryfikował. Dlatego w tym biznesie fundamentem jest partner sprawny
organizacyjnie i promocyjnie. 

Co Pana zaskoczyło najbardziej w relacjach z agentami światowych gwiazd muzyki?

My jesteśmy przyzwyczajeni, że podpisuje się dziesiątki umów, dostarcza się mnóstwo dokumentów. Na przykład, jeżeli robimy coś  we współpracy z jakąś instytucją samorządową, to musimy dostarczyć zaświadczenia z ZUS-u, z urzędu skarbowego, o niekaralności wspólników, tysiące różnych dokumentów. Tymczasem na Zachodzie liczy się tylko ta nasza pozycja, ta nasza wiarygodność i oni by najchętniej nie podpisywali z nami żadnej umowy. Mogliśmy kiedyś zakontraktować wielki zespół. Nie podam nazwy, ale to topowa gwiazda, koncert stadionowy, samograj. Wszystko mieliśmy już dogadane i dostajemy maila od managementu z numerem konta, na które mieliśmy przelać milion dolarów, po czym mogliśmy ogłaszać koncert. Sęk w tym, że wszystko mieliśmy ustalone mailowo, a nie podpisaliśmy umowy. Mentalnie było to dla mnie nie do udźwignięcia, że mam komuś przelać milion dolarów bez umowy. Dla nich to był chleb powszedni. Nie zdecydowaliśmy się na to wtedy, dzisiaj prawdopodobnie przynajmniej rozważyłbym poważnie taką sytuację.

Mówił Pan, że pierwszym kamieniem milowym był koncert Roda Stewarta. Jakie były kolejne kamienie milowe?

Tak się składa, że były to koncerty, które odbyły się w Trójmieście. Na pewno Michael Buble w Ergo Arenie. To był jego pierwszy koncert w Polsce, hala pękała w szwach, artysta dał niezapomniane show. Kolejny przełomowy dla nas moment to koncert Bon Jovi na stadionie PGE Arena w Gdańsku. Scena w kształcie Cadillaca miała 54 metry szerokości i aż 28 metrów wysokości, a przy jej budowie pracowało 150 osób. Spektakularna była też oprawa wizualna koncertu, który obejrzało ponad 30 tys. fanów. W Gdańsku, rok przed Bon Jovi, zaśpiewała też Jennifer Lopez, ale największym naszym sukcesem był chyba jednak koncert Justina Timberlake’a. Na gdańskim stadionie zgromadziliśmy 42 tys. widzów. Król popu zaserwował wielkie, amerykańskie show. 

Zakontraktowanie Justina Timberlake’a było jak szóstka w Lotto?

Tak możemy to nazwać. Po pierwsze, to artysta ze ścisłego topu na świecie. Po drugie, grał wtedy dużą trasę koncertową na całym świecie. To mogło być nawet 100 koncertów i wszystkie organizowała inna agencja. I tylko ten jeden koncert w Polsce zorganizowała agencja Prestige MJM. Jak byśmy się tak racjonalnie zastanowili, to taka sytuacja nie miała prawa się zdarzyć. Jeśli przychodzi Pan do managementu tak wielkiego artysty z ofertą na 100 koncertów, to jakie znaczenie ma oferta na jeden koncert w dalekiej Polsce? No żadnego. A jednak się udało. Trochę nam pomogło to, że nie miał Polski w planach koncertowych, więc wbiliśmy się w pewną lukę. Potrafiliśmy też wykorzystać wypracowane wcześniej relacje, co też uwiarygodniło nas w oczach managementu Timberlake’a. Ważna była też bardzo dobra współpraca z operatorem stadionu w Gdańsku. Bez niej trudno byłoby podołać wszystkim wyzwaniom, które niosła ze sobą organizacja tak dużego wydarzenia muzycznego. 

Czy dla topowych, światowych artystów ma znaczenie, gdzie grają, jakie są okoliczności, oprawa koncertu, czy jednak przy kontraktowaniu trasy koncertowej liczy się kasa?

Kasa i logistyka, czyli takie ułożenie trasy koncertowej, by artyści mieli możliwość odpoczynku, złapania oddechu. Ale okoliczności, wyjątkowość jakiegoś koncertu, czy miejsca, czasami również mają znaczenie. Na Jennifer Lopez i Justinie Timberlake’u oraz ich managemencie olbrzymie wrażenie zrobił bursztynowy stadion w Gdańsku, gdy im wysłaliśmy zdjęcia byli przekonani, że to makieta, a nie realny obiekt. Wszystkim artystom, których koncerty organizowaliśmy w hali Ergo Arena zawsze do gustu przypadał także ten obiekt. Zwłaszcza jego akustyka. Dla niektórych wykonawców ma też znaczenie historia danego miejsca, np. w przypadku Gdańska Solidarność, Lech Wałęsa, II Wojna Światowa.

Mówił pan o tych wszystkich wymaganiach artystów, riderach technicznych z wymaganiami. Jakie wymagania, czy kaprysy gwiazd zapadły Panu w pamięć najbardziej?

Biały ściany i meble, wszystko urządzone w stylu spa/zen – taką garderobę chciała Jennifer Lopez. Piosenkarka poprosiła również o dwie lampy weneckie i ruchomy stół do makijażu z lustrem i lampkami. Z kolei Elton John zażyczył sobie w garderobie dwumetrową palmę. Dla Justina Biebera musieliśmy ściągać z USA jego ulubione żelki. Zespół Scorpions za to życzy sobie zawsze pięć Mercedesów klasy S, nie starszych niż 2 lata, koniecznie wszystkie w takiej samej, topowej konfiguracji. 

Często też gwiazdy mają specjalne wymagania kulinarne... 

Bon Jovi zażyczył sobie... garnek rosołu z kury. Bryan Adams przyjechał z własnym kucharzem, dla którego musieliśmy zbudować kuchnię i wyposażyć ją w 15 stołów, dwa zlewy kuchenne, trzy stojące lodówki, zamrażarkę otwieraną do góry, a także jedną skrzynię z 200 kilogramów lodu. Z kolei Jared Leto, lider Thirty Seconds to Mars, to fan pierogów. Musieliśmy wiec zarówno jemu, jak i jego ekipie przygotować najlepszy możliwy zestaw pierogów. Udało nam się
to dzięki Pierogarni Mandu. 

Zmierzając do końca, jak się płaci takim typowym artystom? 

Dużo. W rezultacie często jest tak, że przeciętny widz widzi wypełnioną halę lub stadion, jest wrażenie sukcesu frekwencyjnego, ale niekoniecznie oznacza to sukces finansowy, bo przykładowo na koncert przyszło 35 tys. ludzi, a jego próg opłacalności określony był np. na 38 tys. Czyli brakuje 3 tysięcy sprzedanych biletów za średnią cenę 300 zł i mamy niedomknięcie budżetu na poziomie prawie miliona złotych. To jest taki hazard na bardzo wielkim poziomie, bo wkłada Pan do tej puli olbrzymie kwoty liczone w milionach dolarów i mówi Pan, sprawdzam czy moje przekonania, moje rozeznanie rynku
jest prawdziwe, czy fałszywe.