ANNA SULIŃSKA PRAWDZIWE ŻYCIE STEWARDES W PRL-U

Dnia 27 sierpnia 1945 roku pani Aldona Skirgiełło jako pierwsza stewardesa poleciała z Warszawy do Paryża, co uważa się za początek tego zawodu w Polsce. Na osiem dni przed 72. Rocznicą, w Muzeum Emigracji w Gdyni odbyło się spotkanie z Anną Sulińską, autorką książki „Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u”. Jak wyglądała ta, jak mogłoby się wydawać, praca marzeń w ubiegłym wieku? Dlaczego stewardesy przywoziły buty nie do pary? I którzy pasażerowie sprawiali najwięcej kłopotów? Opowiada Anna Sulińska.

Zacznijmy od tego, że zawód stewardesy był w czasach PRL-u bardzo elitarny. Co powodowało w latach 50., 60., 70., czy 80., że praca w linia lotniczych LOT była tak wyjątkowa?

Była to przede wszystkim bardzo hermetyczna grupa zawodowa. W latach 40. stewardessy zajmowały się nie tylko opieką nad pasażerami, ale także dostarczały i odbierały listy do Czerwonego Krzyża, gdy to rodziny poszukiwały swoich bliskich. Pełniły również rolę przewodników i tłumaczek za granicą. Znały języki obce często lepiej od pilotów, a więc pomagały także w kontaktach z wieżą lotów. 

Jak bardzo elitarny i hermetyczny był ro zawód?

Liczby mówią wszystko. W latach 60. pań pracujących w zawodzie stewardesy było około dwudziestu. Dziewczyny musiały być bardzo dobrze wykształcone, znać języki obce i prezentować odpowiednią aparycję. Miały dostęp do modnych ubrań, dodatków, zabawek, słodyczy, tego wszystkiego, o czym większość mogła wówczas jedynie marzyć. O tym, jak bardzo elitarna była to praca, świadczyć może historia przytoczona przez jedną z bohaterek mojej książki. Gdy pewnego dnia jechała rano tramwajem do pracy, kobieta powiedziała do małej dziewczynki obok: „dotknij tej pani stewardesy, na pewno będziesz miała szczęście”. 

Jak udało Ci się dotrzeć do wszystkich kobiet, które opisujesz w książce? Musiało to być naprawdę duże wyzwanie.

Moją pracę nad książką rozpoczęłam przeszło sześć lat temu. Wtedy popularny był jeszcze portal naszaklasa.pl, a korzystanie z niego okazało się być bardzo pomocne. Docierając do jednej z osób, uzyskiwałam dostęp do kolejnych, tak tworzyła się cała siatka. Pisałam wiadomości do różnych pań. Wiele z nich jako zdjęcie profilowe, miało wstawione właśnie fotografie z dawnych lat, w charakterystycznym uniformie, czy na tle samolotu. Odpisywały, ale najczęściej tylko po to, by oświadczyć, że nie chcą się ze mną spotkać. Udało mi się jednak nawiązać kontakt z jedną z pań, która mieszkała w Kanadzie. Przekazała mi namiary do swojej szefowej, a potem okazało się, że ta przyjeżdża ona do Polski, do swojej siostry. Spotkałyśmy się. Długo rozmawiałyśmy, wyciągnęła też stary zeszyt z adresami i numerami telefonów. Wypróbowałam wszystkie, większość już nie działała, ale cześć była trafiona. I tak z polecenia powoli zaczęły się do mnie zgłaszać kolejne osoby. 

Czy trudno było zostać stewardesą w tamtych czasach?

Moje bohaterki wspominały rozmowę kwalifikacyjną jako trudne przeżycie, do którego tak naprawdę nie można było się przygotować. Dziewczyny starały się przede wszystkim zrobić dobre wrażenie i pokazać, że znają języki obce. W kilkuosobowej komisji swoje miejsce miał oczywiście także członek partii. Myślę, że teraz część z zadawanych kandydatkom pytań, uznalibyśmy za uwłaczające godności. Oceniano m.in. ich aparycję, czy umiejętność odpowiedniej reakcji w danych sytuacjach. Egzaminy i szkolenia odbywały się na ziemi. 

Na ziemi?!

Ostateczną weryfikacją był więc lot próbny. Piloci latali nad Warszawą na bardzo niskich wysokościach i wykonywali całkowicie zabronione manewry, jak nagłe obniżenie lotu, czy zmiana kierunku bez wcześniejszego uprzedzenia. Wszystko to służyło ćwiczeniu sprawnego serwowania posiłków pasażerom. Dziewczyny nie miały zapiętych pasów, ani też żadnych innych zabezpieczeń, co często kończyło się siniakami, a nawet poważnymi urazami. Z czasem jednak zaprzestano, a nawet zabroniono przeprowadzania takich działań. Znaczną część szkolenia stanowiły też praktyki w wysokiej klasy hotelach. Obsługa pasażerów musiała przecież odbywać się na najwyższym poziomie.

Nie wszyscy pasażerowie potrafili jednak taką obsługę docenić… 

Stewardessy rozróżniały tzw. wyższych i niższych VIP-ów. Osoby piastujące najwyższe urzędy w państwie były naprawdę pasażerami na poziomie. Gorzej bywało z władzami z miast powiatowych, czy wojewódzkich, którym wydawało się, że są królami wszechświata i oczekiwali, że cała załoga samolotu padnie przed nimi na kolana. Ciekawą grupą byli pasażerowie latający do Stanów Zjednoczonych. Często były to osoby starsze, z małych miejscowości, których rodzina wyemigrowała. Niektórzy, np. nie potrafili odnaleźć toalety, więc załatwiali swoje potrzeby w szatni, za kotarą. Pewna starsza pani natomiast siłowała się z drzwiami samolotu, bo „jedzie i jedzie tym autobusem, chce już wysiąść i nie wie gdzie jest”. 

Kto jeszcze był charakterystycznym pasażerem?

Trzecią specyficzną grupę stanowili rybacy dalekomorscy, odbywający loty czarterowe na łowiska. Najpierw przez dwa tygodnie żegnali się intensywnie z rodziną, co zdecydowanie można było poczuć. Alkohol pili nie tylko na pożegnanie, bo w ten sposób próbowali także zredukować stres na pokładzie samolotu. Najgorszy chyba był jednak fakt, że wszyscy panowie zdejmowali buty... Trudno też było ich opanować i nie raz interweniować musiał pilot, zdarzało się, że imitował turbulencje, by trochę rybaków przestraszyć. Z pomocą przychodziły także chusteczki poplamione sokiem pomidorowym, które miały być dowodem na krwotok pilota.

Najwięcej opowieści i legend związanych ze stewardesami dotyczy zapewne przemytów, których miały się dopuszczać. Czy faktycznie był to tak powszechny proceder?

Choć minęło tyle lat, temat ten wciąż wzbudza u tych pań wiele emocji. Często „przemyt”
dotyczył przewożenia rzeczy wręcz kuriozalnych, jak np. próby sprowadzania butów z Egiptu. W latach 60. w Polsce dostępne były tylko buty czarne albo brązowe. Jeśli gdzieś można było kupić kolorowe obuwie, to wiadomo było, że jest ono z Egiptu. Na Brackiej w Warszawie znajdował się komis, w którym stewardesy mogły te buty sprzedać i zarobić więcej niż wynosiła ich kilkumiesięczna pensja. Co ciekawe, w tamtych czasach para butów podlegała ocleniu, ale i na to znalazł się sposób. 

Polak potrafi?

Dokładnie. Stewardesa, która miała dobre kontakty z celnikami, przemycała 10 par plus jeden but. Inna dziewczyna miała zaś ze sobą drugi, brakujący do pary. Ta pierwsza przechodziła przez celników, druga została złapana, ale skoro miała przy sobie tylko jeden trzewik, to nie podległ on ocleniu. Z Egiptu przywożono również biżuterię. Sprawa była jednak dość skomplikowana, otóż musiała ona wyglądać niemalże identycznie, jak ta wwożona. Panie wymieniały więc tombak i zwykłe kamyki na srebro, złoto i szmaragdy. 

A co ze słynnymi dżinsami? 

W latach 70., gdy rozpoczęły się loty do USA, przywoziło się zupełnie niemodne modele, których w Stanach nikt już by nie ubrał, w Polsce zaś były ostatnim krzykiem mody. Innym poszukiwanym towarem były przeróżne materiały. Panie często dostawały konkretne zamówienia od krawcowych z warszawskich Hal Mirowskich. Jeden z pilotów, dzięki dwudziestu belkom tiulu, wybudował dom pod Warszawą. Wiele ryzykował, ale udało się. 

Wydaje się, że życie stewardes w PRL-u przypominało to rodem z bajek. Nie było jednak tak kolorowo, prawda?

Jedna z bohaterek powiedziała mi, że z czasem ta praca stała się dla niej jak narkotyk. Nasz kraj był praktycznie zamknięty, a wyjazd na Zachód był w zasadzie niedostępny dla zwykłego śmiertelnika. Nawet krótki, 1,5-godzinny postój na lotnisku we Frankfurcie był nie lada przeżyciem. Jedna z bohaterek wspomina, że panowały tam inne niż w Polsce zapachy, a wszystko było takie kolorowe. Gdy samoloty miały awarię, zazwyczaj kończyło się to postojem i czekaniem na części, czasem nawet tydzień. Załoga miała wówczas możliwość zwiedzania. Były to jednak doświadczenia, których nie mogły z nikim dzielić. Gdy wracały do Polski, próbowały opowiedzieć rodzinie i bliskim, co widziały, jednak wszyscy wokół przyjmowali to raczej jako bajki. 

Może mieli ograniczoną wyobraźnię?

Nie potrafili sobie tego wyobrazić, bo tak naprawdę, co to znaczy „duże kolorowe sklepy”. Często przywoziły więc ze sobą kawę, kolorowe cukierki, rajstopy, coś namacalnego, co byłoby fizycznym dowodem na to, że ten „Zachód” rzeczywiście istnieje, a one tam naprawdę były. Zaskoczeniem było dla mnie to, jak bardzo zawód ten powiązany był ze służbami bezpieczeństwa, które nierzadko stawiały te młode dziewczyny przed naprawdę trudnymi wyborami. Do tego dochodziły problemy rodzinne, obawa o przyszłość (stewardesy pracowały wówczas do 36. roku życia – przyp. red.), czy o bezpieczeństwo swoje i innych pasażerów, bo stan techniczny samolotów pozostawiał wiele do życzenia. Na pewno nie była to bajka.