Każdy z nas nosi w sobie zwizualizowane wyobrażenie raju. Moim była zawsze biało - lazurowa plaża. Do czasu wizyty w gwatemalskim Semuc Champey. Tam bowiem zobaczyłam raj w kolorze turkusu.

Kiedy opuszczałam położony w dżungli Tikal, najtrudniej było mi się rozstać właśnie z nią. Wiedziałam, że w Gwatemali zobaczę jeszcze wiele miejsc przyprawiających o zawrót głowy, ale starożytne miasto Majów i otaczający je gęsty tropikalny las powaliły mnie na kolana. 

POTĘGA NATURY

Tikal leży na terenie Rezerwatu Biosferycznego Majów na nizinie Peten, która zajmuje aż 1/3 tego trzykrotnie mniejszego od Polski kraju. Lasy tropikalne pokrywają zresztą aż połowę powierzchni Gwatemali, która słynie z niezwykłej bioróżnorodności i lasów chmurowych, zwanych tez mglistymi. Zdumiewające bogactwo flory i fauny, nienaturalnych jak dla przybysza z Europy rozmiarów rośliny i drzewa, które w kilka lat mogą pochłonąć wielkie kamienne miasta, zamieniając wysokie piramidy w bujnie porośnięte wzgórza. 

Gigantyczne mahoniowce, cedry czy święte drzewa Majów – ceiby, a także paprocie, liany, bambusy, palmy, orchidee i żyjące wśród nich tapiry, jaguary, pumy, małpy, szopy i wiele endemicznych gatunków. Do tego ten duszny zapach, unoszące się o poranku mgły i… odgłosy. O zmierzchu dżungla wręcz hałasuje, jak Bałtyk w czasie sztormu. W takich miejscach człowiek nabiera pokory wobec natury.   

ŻYCIE CODZIENNE

W drodze z Tikal na południe kraju migają nam przez okna samochodu piękne krajobrazy i sceny: wsie położone wśród palm i bananowców, skromne chatki kryte palmową strzechą, tradycyjnie i kolorowo ubrani ludzie, żadnych reklam, jakiś sklepik w skleconej z desek budzie i wiejski bar. Przez uchylone drzwi domów widzimy wypoczywających w hamakach ludzi. 

Życie toczy się jednak przy drodze. To pralnia, salon towarzyski i plac zabaw. Kobiety piorą w przydrożnych baliach, w chustach, którymi są owinięte, śpią niemowlęta, dziewczynki ciągną świnie na sznurze, jednocześnie niosąc na głowie miski i inne pakunki, mężczyźni wracają konno z pola, chłopcy grają w nogę plastikową butelką, a za nimi biegają wszędobylskie psy. 

ZDRADZIŁAM DŻUNGLĘ 

Uroczo – myślałam -  ale bez zachwytu. Gdy już raz ujrzysz dżunglę, żaden inny widok Cię tak nie urzeknie. Zdałam sobie sprawę jak bardzo się myliłam, gdy dotarłam miasteczka Lanquin w departamencie Alta Verapaz. Zawsze wyobrażałam sobie raj jako białą pustą plażę, którą z jednej strony oblewają przejrzyste, ciepłe wody, a z drugiej porastają egzotyczne rośliny. Jednak wtedy o poranku w Lanquin moje wyobrażenie raju totalnie się przeformatowało. Właśnie stałam w samym jego środku, w samej pidżamie. 

Patrzyłam na otaczające mnie pofałdowane, bardzo zielone wzgórza, w dolinie których, niemal tuż pod moimi nogami przepływała górska rzeka. Jej szum to jedyny dźwięk jaki słyszałam, dopóki nie zaczął gdzieś w oddali poszczekiwać pies. Porozrzucane na wzgórzu domki ośrodka otoczone bajkowo kolorowymi kwiatami, na których przysiadają wielkie motyle. Co jakiś czas przelatują przed moimi oczami egzotyczne ptaki. Zaparzyłam sobie kawę, usiadłam w zawieszonym przed chatką hamaku i… zapomniałam o dżungli. 

MÓJ PRYWATNY CUD ŚWIATA 

Wśród tych porośniętych soczystą zielenią gór dochodzących do 1300 m wysokości położone jest Semuc Champey, nazywane przyrodniczym cudem Gwatemali. Wraz z kilkoma innymi turystami ładujemy się na pickupy, którymi mamy dostać się na miejsce. Widoki z każdą chwilą coraz bardziej zapierają dech w piersiach. Połączenie tropikalnego klimatu z obfitością wody stworzyło niezwykle urodzajny ekosystem, w którym rosną kakaowce, bananowce i inne drzewa owocowe, pod którymi tuż przy ciekach wodnych ludzie uprawiają egzotyczne poletka. 

W języku Majów Semuc Champey oznacza miejsce, w którym woda znika w ziemi. I tak faktycznie jest. Na przepływającej rzece Cahabon natura utworzyła wapienny most o szerokości ok. 300 metrów, który składa się z siedmiu tarasowo ułożonych basenów. Przed najwyżej położonym rzeka spływająca z gór nagle chowa się pod nim, aby znowu pojawić się za ostatnim, siódmym tarasem, spadając do koryta wodospadem. 

MAGICZNY TURKUS

Na jasnym wapiennym tle i w promieniach słońca woda w basenach ma piękny turkusowy kolor, który odcina się od ciemniej zieleni otaczających lasów. W całej okazałości widać to ze szczytu wzniesienia El Mirador, gdzie znajduje się punkt widokowy. Aby się na niego dostać pokonujemy 365 metrów po stromych, wilgotnych i śliskich kamieniach. 

Spoceni i zmęczeni patrzymy z góry na turkusowe wody w wapiennych basenach, w których kąpią się ludzie i jak najszybciej chcemy się w nich znaleźć. Pływanie w nich i zjeżdżanie po wyślizganych przez wodę kamieniach do kolejnego niżej położonego basenu powoduje, że cieszymy się jak dzieci.

BĘDĄC MŁODĄ INDIANA JONES…

W takim nastroju udajemy się do kolejnej atrakcji Semuc Champey – na przeprawę przez kilkusetmetrowej głębokości i wypełnioną wodą jaskinię Gruta de Lanquin. Gdy zbiera się grupa ok. 20 osób nasz przewodnik wręcza każdemu po zwykłej świecy. Ubrani jedynie w stroje kąpielowe i sandały wchodzimy za nim do groty. Za pierwszym łukiem robi się zupełnie ciemno, a drogę wyznacza nam tylko światło z czołówki przewodnika i naszych świec. 

Idziemy po kolana w wodzie. Mijamy stalagmity, stalaktyty i inne formacje skalne. Czasami nad głową przeleci nietoperz. Trzeba iść ostrożnie, wyczuwając stopami nierówności skał. Robi się coraz głębiej, a my chwytamy jedną ręką linę, która od tego miejsca już stale będzie obecna. Idziemy wodą zanurzeni po ramiona, szyję, robi się znowu głębiej, więc trzeba płynąć, jedną ręką trzymając linę, a druga - świecę. 

BEZ WYJŚCIA

Tylko nielicznym udaje się przez całą trasę utrzymać ogień. Świece gasną przy kolejnych wyzwaniach: trzeba się przecisnąć przez wąskie i niskie przesmyki, wspiąć się po metalowej drabinie na kolejny poziom, na półkę skalną lub wskoczyć na nią przy pomocy zawieszonej liny pod silnym strumieniem podziemnego wodospadu. Jesteśmy już zmarznięci i zmęczeni, dlatego wypatrujemy w oddali plamy światła, które oznaczałoby wyjście. Niestety, wyjścia nie ma, a to oznacza… powrót tą samą drogą. Kiedy po ponad godzinie znowu jesteśmy na powierzchni i ogrzewamy się w promieniach słońca, czujemy ulgę. 

Zabawa była przednia, ale wymagała koncentracji. Wprawdzie przewodnik przed każdym trudniejszym miejscem udzielał informacji, ostrzeżeń i starał się mieć wszystkich na oku, to jednak na dobrą sprawę nie był w stanie zagwarantować wszystkim bezpieczeństwa. Wystarczy bowiem chwila nieuwagi, aby zranić stopę czy kolano o wystające ostre skały, a wtedy łatwo o panikę i zachłyśnięcie się wodą na głębszych odcinkach

OCALIĆ PRZED KOMERCJĄ

Na tych, którzy mają jeszcze siłę, czekają skoki do rzeki na zawieszonej na drzewie linie oraz rafting na oponach. Po tych wszystkich atrakcjach zabierają nas na obiad, który Indianki gotują w rozstawionej pod chmurką garkuchni. Lokalna ludność stara się zarobić kilka groszy na turystach: kobiety i dzieci sprzedają napoje, słodycze, owoce. 

Na szczęście nie ma tam jeszcze masowej turystyki i wszystkich jej atrybutów. Poza wspaniałą przyrodą i krajobrazem, można choć na chwilę stać się częścią życia lokalnej społeczności, którego porządku turyści ani przewożące ich pickupy nie zdołali jeszcze zakłócić. To obok wapiennych basenów z turkusową wodą kolejny prawdziwy raj, który – miejmy nadzieję – miejscowa ludność jeszcze długo strzec będzie przed dominacją turystycznych korporacji.