Sale koncertowe wypełnia po brzegi, mimo że jego muzyce daleko do mainstreamu. Jest nazywany towarem eksportowym polskiej muzyki. Przystojny, świetnie ubrany, błyskotliwy i nieprzyzwoicie utalentowany. Przez wiele lat fascynował się punkiem, którego zmiksował z jazzem. Na palcach symbolizują to tatuaże, które przypominają o tym, co w jego życiu ważne. Wojtek Mazolewski w wywiadzie dla Prestiżu opowiada o swojej muzycznej drodze, życiowych wartościach i duchowości, która czyni jego samego i świat wokół niego lepszym. 

Pierwszy raz stanąłeś na scenie w wieku 10 lat, na festiwalu Rock Na Zaspie w 1986 roku, z zespołem Iwan Groźny. Jak się tam znalazłeś i dlaczego akurat Ty?

Starszy brat mnie wkręcił (śmiech). Jurek, znany jako Mazzoll, zawsze obracał się w kręgach muzycznych, grał wtedy w wielu punkowych i alternatywnych kapelach, siłą rzeczy więc młodszy brat tą muzyką przesiąkał. Muzyką, sztuką, literaturą i punkowymi fanzinami. A Rock na Zaspie to wówczas był taki mini festiwal, na którym grały kapele punkowe, metalowe, rockowe, wśród publiczności same kolorowe ptaki. W tym wszystkim ja, na scenie, śpiewałem do ówczesnej władzy: „raz, raz rozstrzelamy was...” i nożem rozpruwałem pluszowego misia. Nie da się ukryć, zaangażowana muzyka zawładnęła mną już od małego, była też ona znakomitą odskocznią od szarej rzeczywistości PRL-u. 

Jak wyglądały Twoje pierwsze muzyczne próby, Twoje pierwsze zespoły?

W wieku 10-11 lat znalazłem gitarę u mamy na strychu. Odkurzyłem ją i zacząłem eksperymentować z tym instrumentem. Na początku szkoły średniej założyłem z kolegą punkową kapelę Inaczej. Grałem w niej na gitarze i śpiewałem. Nazwa taka, bo wszyscy mówili, że gramy tak jakoś inaczej niż cała reszta zespołów. Dużo wtedy poszukiwaliśmy, graliśmy i punk-rocka i hard-rocka, graliśmy sporo gitarowych solówek, w tym na gitarze basowej. 

Czego wtedy słuchaliście?

Wszystkiego, co było możliwe, Dead Kennedys, NoMeansNo, GBH, ale też Hendrixa, Led Zeppelin, The Doors, Pink Floyd, jak i bardziej pojechanych rzeczy typu Pere Ubu, czy Captain Beefheart, Coltrane. Przesiąkaliśmy muzyką, nie tylko słuchaliśmy, ale potrafiliśmy o niej dyskutować całe dnie i noce, rozbierać ją na czynniki pierwsze. 

Wróćmy do Twoich muzycznych początków. Zespół Inaczej nie przetrwał...

Tak jakoś naturalnie zakończył swój żywot. To był czas, gdy zaczęła się era yassu, wszyscy zaczęliśmy improwizować. Z przyjacielem Jarkiem, z którym grałem od lat, zaczęliśmy grać na dwie gitary basowe, założyliśmy eksperymentalny duet Paralaksa, który z czasem się rozrósł, nagraliśmy nawet płytę. A potem to już niezliczona ilość doświadczeń z różnymi zespołami i muzykami ze sceny yassowej. Grałem z moim bratem w Arhythmic Perfection, Niebieskim Lotniku, potem udzielałem się w zespołach Tomka Gwincińskiego, Mikołaja Trzaski, Tymona Tymańskiego, zakładałem kapele ze świętej pamięci Tomkiem Hesse i Jackiem Olterem, np. Inżynier Kaktus. 

Mnóstwo różnych projektów, muzyków, nazw, kombinacji... 

Kawał historii polskiej muzyki alternatywnej. Wszyscy szukaliśmy dla siebie nowej drogi, chcieliśmy odkryć nowy świat muzyczny. I w jakimś sensie go znaleźliśmy łącząc różne gatunki, style w taki sposób jaki był nam po prostu najbliższy. Graliśmy tak jak czuliśmy i dzięki temu dzisiaj jestem takim muzykiem jakim jestem i przede wszystkim jestem w miejscu, w którym jestem. 

Od punk rocka do jazzu – dość oryginalna ścieżka....

Dla mnie naturalna. Muzycznie wychowała mnie scena trójmiejska, niezwykle kreatywna i ważna dla polskiej muzyki. Otaczałem się ludźmi szalenie inspirującymi, więc muzyczna ewolucja była dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Sam też chciałem się kształcić, edukować. Poszedłem do szkoły muzycznej, do klasy kontrabasu. Chociaż zdradzę, że bardzo poważnie myślałem o tym by zdawać do liceum plastycznego, jednak muzyka wygrała z malarstwem. W 1998 roku połączyłem wszystkie moje muzyczne doświadczenia i założyłem zespół Pink Freud. To była moja pierwsza kapela z prawdziwego zdarzenia. 

Byłeś dzieckiem Jarocina? Jak wspominasz ten kultowy festiwal?

Bywałem tam często. I co ciekawe, to pierwszą kapelą jaką w Jarocinie usłyszałem był jazzowy skład, chyba z Holandii. Może to był jakiś znak? (śmiech) Do Jarocina zawsze jeździliśmy całą załogą, chłonęliśmy muzykę, atmosferę, świetnie się bawiliśmy. To były szalone czasy i niezły „folklor”. W jednym miejscu tysiące tak różnych ludzi – punki z irokezami na głowach, długowłosi metalowcy, łysi jak kolano skini i naziole, rastamani, hipisi i wielu innych. Pogo pod sceną, napoje wyskokowe w ręku, wszechobecna muzyka, bunt przeciwko systemowi i zasadom i to ogarniające nas poczucie wolności. Jeździliśmy też do Brodnicy i Żarnowca. Później zacząłem jeździć z kapelami i skończył się okres odbierania, zaczął się okres tworzenia.

W czasach radosnej młodości były muzyczne podziały, różne subkultury... I walki też były między muzycznymi subkulturami, nie na hejt w sieci, tylko na pięści, glany i... jelenie poroża.

(śmiech) Dokładnie tak było. Wtedy było więcej przemocy na ulicach, także na koncertach. Nie raz musiałem używać pięści, by bronić siebie i przyjaciół. Atakowali nas głównie skinheadzi, nastawieni na eliminację tych, którzy nie myślą i nie wyglądają podobnie. Ale potrafiliśmy skutecznie bronić swoich racji i nie dawaliśmy sobie w kaszę dmuchać. 

Jak to było zatem z tym porożem?

Pamiętam właśnie zadymę w Jarocinie, gdy zaatakowała nas grupa nazioli z Wrocławia, która zawsze przyjeżdżała tam kroić innych i robić rozróby. Pobili naszych przyjaciół, skroili ich z różnych przedmiotów, a my potem postanowiliśmy te fanty odzyskać. Skończyło się wielką uliczną bójką, w której brało udział kilkadziesiąt osób. Jeden z przeciwników zaatakował mnie jelenim porożem, które ściągnął chyba ze ściany jakiegoś lokalu. Dziwna broń, groźna, na szczęście w jego rękach okazała się nieskuteczna. 

Punkrockowa dusza dawała znać o sobie? Byłeś krnąbrny, buntowałeś się, olewałeś szkołę?

Byłem i jestem krnąbrnym oryginałem, ale lubiłem się uczyć i nie przeszkadzało mi to się buntować. Na pewno buntowałem się przeciwko systemowi, niesprawiedliwości społecznej, nierównościom społecznym. Jako wrażliwy człowiek czułem, że  świat należy do nas wszystkich i każdy powinien mieć w nim swoje miejsce i każdemu wolno być w nim, jakim chce być. 

Ty ponoć jesteś sentymentalny?

Owszem, jestem. Lubię wracać myślami do przeszłości. Nie tylko myślami. Lubię vintage. Po pierwsze muzyka. Lata 60. i 70. tak otworzyły nasze myślenie o niej, że do dziś jest z czego czerpać. To jest kosmos! Muzyki lubię słuchać z płyt analogowych, z winyla na gramofonie, więc to też jest vintage. Nawet moje instrumenty są vintage, pochodzą z lat 70. - stare Fendery, wzmacniacze Ampega i głośniki Marschall. Wożę to wszystko w starych samochodach bo, one mają dla mnie więcej duszy w sobie niż te nowoczesne konstrukcje, Lepiej też słucha się w nich muzyki. Podoba mi się również idea korzystania z używanych rzeczy. 

Ważną rolę w Twoim życiu odegrała rodzina, dwóch braci, rodzice, ale był też tajemniczy Pan Prawda... Kim on był?

Z moim przyjacielem Jarkiem lubiliśmy dyskutować na różne, często filozoficzne tematy. Nie zawsze się zgadzaliśmy, często mieliśmy różne poglądy, potrafiliśmy polemizować całymi dniami, przekonywać się nawzajem. Gdy w tej polemice dochodziliśmy do ściany i uznawaliśmy, że wypracowanie wspólnego stanowiska nie jest możliwe, wtedy wprowadzaliśmy do dyskusji instytucję Pana Prawdy. To była taka nasza mityczna postać, taki nasz Manitou na szczycie wyimaginowanej góry, znający odpowiedź na wszystkie pytania. Wiedzieliśmy wtedy, że zawsze możemy na tą górę wejść i z Panem Prawdą porozmawiać szczerze, dostać od niego jakiś przekaz, wskazówkę. Byliśmy młodzi, szukaliśmy lepszych rozwiązań, nowych dróg i tak sobie marzyliśmy o różnych formach dotarcia do absolutu, prawdy istnienia. 

Pan Prawda dzisiaj istnieje? Nadal go szukasz?  

Pan Prawda jest we mnie. Dbam o niego, jestem szczery wobec siebie, wobec ludzi, ze spokojem patrzę w lustro. Wierzę też w ludzi, w to, że z natury każdy z nas jest dobry. Społecznie narzucane moralne kompasy wskazują nam różne drogi i nie zawsze prawdziwe. Czasem nawet złudne. Nie zawsze wybieramy dobrze, ale jeśli mamy zasady, którymi się kierujemy, to jest duże prawdopodobieństwo, że się w życiu nie pogubimy. Myślę, że  warto odbierać rzeczywistość bez obaw i oczekiwań. Warto świeżo i intuicyjnie wierzyć w to co się czuje.  

Jak ważna w Twoim życiu jest duchowość i jak ją rozumiesz? 

Każdy inaczej postrzega duchowość, niektórzy w ogóle jej nie dostrzegają w sobie, może nie potrzebują. Ze mną zawsze było inaczej. Duchowość pomaga mi utrzymać zdrowy dystans do świata, do siebie i postrzegać rzeczy takimi, jakimi są. Wierzę w nas i czuję, że razem możemy zrobić wiele dobrego. Medytuję po to by lepiej wykorzystać potencjał swojego ciała,  umysłu i osobowości. Nośnikiem tej duchowości jest też moja muzyka. Muzyka to przestrzeń i wolność. 

Przykładem takiej muzycznej wolności jest płyta "Chaos pełen idei". To nietypowy w Polsce album. Na płycie jazzowej pojawiają się tacy muzycy jak Vienio, Jan Borysewicz czy Justyna Święs. Muzyka łączy nie tylko pokolenia, ale też różne światy? 

Muzyka jest do tego, żeby pokazać, że zawsze nas więcej łączy niż dzieli. Nawet jeśli się różnimy, to tak naprawdę chcemy tego samego, szczęścia, miłości, zdrowia, odrobiny szaleństwa, żeby po prostu było nam dobrze. I możemy sobie wzajemnie pomóc, bo każdy ma przecież inne talenty, inny potencjał, inne możliwości. Otwartość i zaufanie do siebie rodzi dużo dobrego, nie tylko na polu muzycznym.

Jesteś pierwszą polską gwiazdą jazzu, która z powodzeniem funkcjonuje w mainstreamie i jest częścią masowej popkultury. To zaszczyt, a może jakieś zobowiązanie? 

To oczywiście bardzo motywujący zaszczyt. Także dowód na to, że muzyka ambitna i – umówmy się – niełatwa w odbiorze, może się przebić, a ludzie chcą jej słuchać. Jestem tego żywym przykładem. I chcę te drzwi otworzyć szeroko, bo muzyków w Polsce mamy naprawdę wspaniałych i czas by ich docenić.

To tylko kraj, ale śmiało można dzisiaj powiedzieć, że jesteś produktem eksportowym polskiej kultury. 

Jestem dumny, że polską muzykę mogę prezentować w świecie. 

Mam koleżankę, która jest Twoją wielką fanką, potrafi opowiadać godzinami o Twojej muzyce, a o Tobie personalnie mówi nie inaczej, jak „prawdziwy mężczyzna z krwi i kości”. Jak myślisz, co mogła mieć na myśli? Co dzisiaj kryje się pod definicją prawdziwego mężczyzny?

Trudne i bardzo ciekawe pytanie. Myślę, że to temat rzeka i bardzo ciekawe zagadnienie z punktu widzenia socjologicznego. Brałem niedawno udział w typowo męskim spotkaniu zorganizowanym przez pewnego Amerykanina socjalizującego się w temacie. Tematem spotkania był rozwój samoświadomości. Zostaliśmy poproszeni o wypisanie na kartce cech typowo męskich, jaki facet powinien być? I muszę Ci powiedzieć, że tych kilku facetów na tych kilku kartkach papieru napisało tak wiele, że nie byłaby w stanie tego udźwignąć drużyna superbohaterów. Oczekiwania wobec dzisiejszego mężczyzny są tak wielkie i dotykają tak wielu aspektów, że wydaje mi się, iż bardzo ciężko temu sprostać. Myślę, że mężczyzna przede wszystkim powinien mieć honor, być szczerym wobec siebie i świata i pozostać wierny ideałom, tradycjom wyniesionym z domu, przekazanym przez mistrzów i autorytety. 

Prawdziwy mężczyzna to też dobry ojciec. Masz syna, Stasio ma 10 lat. Wyobrażasz sobie, że stoi on dzisiaj na scenie i tak jak Ty śpiewa „raz raz, zaraz rozstrzelamy Was” i wypruwa nożem flaki z pluszowego misia?

(śmiech) Wyobraźnię mam bardzo dużą i jestem w stanie wyobrazić sobie jeszcze więcej. Czasy się zmieniły i myślę, że dzisiaj mógłby to zrobić jeszcze bardziej efektownie niż ja 30 lat temu, więc jak najbardziej wyobrażam sobie go w takiej sytuacji. Ale też widzę do czego go ciągnie. Stasio ma bardziej ścisły umysł i wiele talentów w tej dziedzinie. Wspieram go mocno w rozwijaniu tych talentów, staram się też zawsze zapiąć do tego sport. Sport uczy zdrowej rywalizacji, współdziałania, gry zespołowej, fair play. Ale najważniejsze, że to jest jednak czas, kiedy on jest po prostu dzieckiem i trzeba pozwolić mu nim być.