Przewidywalny bohater niczego dobrego nie wróży. Trzeba go gdzieś złamać albo w jednym miejscu albo w kilku, żeby zaskakiwał - mówi Łukasz Simlat, jeden z najciekawszych aktorów młodszego pokolenia w rozmowie z Prestiżem. Zagrał ostatnio w „Pakcie” i „Belfrze” - dwóch najlepszych polskich serialach, aktualnie możemy go oglądać w filmie Konwój, gdzie występuje u boku Janusza Gajosa i Roberta Więckiewicza, a mieszkańcy Pomorza, Kaszubi w szczególności, z niecierpliwością czekają na film „Kamerdyner”, w którym Łukasz Simlat wciela się w rolę Petera Schmidta, demonicznego nauczyciela muzyki.

W spektaklu „Pozytywni” grasz Michała. Twój bohater jest gejem i pochodzi spod Mławy. Z obawy przed ostracyzmem społecznym ukrywa swoją orientację. Myślisz, że nasze pochodzenie ma wpływ na nasze życie?

Wydaje mi się, że nasz kraj pokazuje nam, w jakim zaściankowym miejscu żyjemy. Ostatnio obserwuję, jak łatwo jest przestawić na inny sposób myślenia nasze kręgosłupy moralne. Wydaje mi się, że kompleksy mają na to spory wpływ. To, że jesteśmy zakompleksionym narodem. Zwróć uwagę, dlaczego my nie potrafimy robić komedii? Ponieważ nie mamy dystansu do siebie. Nie potrafimy się z siebie śmiać. W związku z tym nie potrafimy akceptować rzeczywistości w taki sposób, jaki jest ona nam dana. Na każdym kroku jesteśmy obarczeni jakimiś kompleksami. My nie czujemy się obywatelami świata. W związku tym trudno jest nam mówić o rzeczach, które nie są u nas w żaden sposób uschematyzowane. Zmieniamy swój sposób myślenia, np. do odmienności w sferze seksu, czy wiary.

Co o tym myślisz?

Przeraża mnie to. Nie jestem w stanie funkcjonować w kraju, który mi narzuca jakiś sposób myślenia.

Twoje koleżanki i koledzy jakiś czas temu protestowali, m. in. w sprawie wolności artystycznej…

Tak, bo dla ludzi świadomych to cofnięcie się w zasadach, które już dawno temu zostały ustalone. To położenie ręki na swobodę artystyczną, która nie powinna być w żaden sposób ograniczana, ponieważ jest niewymierna. Nie da się rozmawiać o gustach, a jak się nie da rozmawiać o gustach, tak nie da się rozmawiać o jakiejś sferze artystycznej. Z doświadczenia wiem, że jeśli chcę poszybować w jakimś temacie, to mogę to zrobić tylko i wyłącznie, jeśli ktoś mnie nie będzie ograniczał i będzie mi dawał pewnego rodzaju wolność. Jeżeli tak wygląda świat, to jak ma do tego podejść? Wymazać w sobie? Zmiękczyć swój kręgosłup moralny i powiedzieć: „Macie rację, ograniczycie mnie”? Nie. Nie godzę się na to.

Czujesz się wolnym artystą?

Zawsze tak się czułem.

Nigdy nie miałeś kompleksów?

Staram się o nich zapominać.

Za którym razem dostałeś się do szkoły teatralnej?

Za pierwszym. Na szczęście lub nie, pochodziłem z dużego miasta i do dużego się przeprowadziłem, choć kompletnie go nie znałem. Musiałem poznajdywać sobie jakieś miejsca, żeby ono się stało moim miastem, ale mieszkam w nim od dwudziestu lat i nie lubię go od dwudziestu lat. Kompletnie nie mogę się do niego przekonać.

Przez tyle lat?

Tak, bo jak już je poznałem, to kompletnie zraził mnie do siebie ten rodzaj obłudy, który tam się odbywa.

To, dlaczego nadal mieszkasz w Warszawie?

Gdyby na Wybrzeżu, w Trójmieście była taka możliwość alternatywnego zarobkowania poza teatrem, jaka jest w Warszawie, to ja z chęcią bym tu zamieszkał. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby pracować 300 kilometrów od domu i musieć tam dojeżdżać, bo przy tym trybie pracy, który mam pewnie już dawno umarłbym na zawał albo wylew.

Przez wiele lat byłeś aktorem głównie teatralnym. Kiedy poczułeś się aktorem filmowym. Czy w ogóle to odróżniasz?

Oczywiście, że tak, bo to są dwa zupełnie różne rodzaje pracy i skupienia. Dwie kompletnie inne bajki. Zupełnie inna energia zwrotna. Pamiętam moment, gdy poczułem, że chyba to lubię i chciałbym to robić.

Opowiedz proszę.

To było zaraz po szkole. Miałem dwie sceny u Wojtka Wójcika w takim serialu „Sfora” i zrobiłem jedną z nich ze świętej pamięci Krzysztofem Kolbergerem. Chwilę później zapadła cisza. Podszedł do mnie reżyser i powiedział: „Ty, a jak ty się nazywasz?” A ja mówię: Nazywam się Łukasz Simlat. „No dobra… „ - usłyszałem i  znowu zapadła cisza. W tej ciszy była zawarta energia zwrotna. Tak jak w teatrze jest ona zawarta w reakcjach spontanicznych, tak w kinie chyba zawarta jest w ciszy.

To był ten moment, gdy po raz pierwszy stanąłeś przed kamerą?

Chyba nie, bo jak się pojawiła w domu pierwsza kamera, to ja już przebierałem się za różne postaci.

A jak ta kamera znalazła się w domu?

Po prostu - nastąpił jej zakup na moją prośbę. Jakieś pieniądze miałem uciułane, mama mi dołożyła i kamera się pojawiła. Później z kumplami z liceum prowokowaliśmy różne sytuacje, kręciliśmy różne filmy, inscenizowaliśmy sceny. Czasami totalnie popierdolone, abstrakcyjne (śmiech). Pamiętam też czasy, gdy kamery nie było, a moja dalsza rodzina, która czasami do nas wpadała, ją miała. Ja wtedy jako dwunastoletni chłopak przebierałem się i wyczyniałem różne rzeczy. To mnie kręciło. Wiesz, jakiś rodzaj powiązania z tym szklanym okiem.

Dziś mówią o Tobie: Jeden z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Dostałeś nagrodę na ostatnim festiwalu filmowym w Gdyni za najlepszą drugoplanową rolę męską w „Zjednoczonych Stanach Miłości”.

Propozycja w tym filmie pojawiła się dwa lata wcześniej przed jego realizacją. Z Tomkiem Wasilewskim, reżyserem i scenarzystą, było o tyle dobrze, że my się od dawna znamy prywatnie. Nie było konieczności przełamywania się, poznawania przy tym trudnym tematycznie filmie. 

Lubisz tego bohatera, który musi ogarnąć i żonę i córkę?

I siebie. Dostałem szansę zbudowania niesztampowego bohatera. To człowiek, który magnetyzuje jakąś ciągłą niewiadomą. Różne są rodzaje odbioru tej postaci. Widz zaczyna się zastanawiać, czy ten facet pójdzie w przemoc rodzinną, czy w jakąś psychopatyczną sytuację? Aż tu nagle widzimy, że ten sztywny facet okazuje dwa razy więcej empatii, niż jego wrażliwa żona. Nie jest jednowymiarowy.

Akcja tego filmu rozgrywa się na początku lat 90. To tak naprawdę początek naszej drogi do wolności. Oglądając ten film z jednej strony można sobie przypomnieć tamten czas: Te dziwne swetry, które dziś nazywamy oversize, szklanki z uchwytem, kasety video, a z drugiej zadać pytanie: Co się tak naprawdę zmieniło?

Myślę, że w wielu takich miasteczkach, jak to, które staraliśmy się sportretować, nadal jest tak samo i to jest smutne. Minęło 27 lat od przełomu, czyli momentu, o którym opowiada film Tomka Wasilewskiego. W sferze tabu trochę się zmieniło, ale nie jakoś tak radykalnie, by wielu z naszych rodaków nie miało tego problemu. I tu wracamy do początku naszej rozmowy o tym, dlaczego Michał ze spektaklu „Pozytywni” ma taki problem.

Zagrałeś geja, który już chyba nie jest dziś już chyba wyzwaniem dla aktora. Mam wrażenie, że bardzo uważnie wybierasz role?

Nie należę do tych aktorów, którzy mogą sobie pozwolić na odmawianie ról i przebieranie w scenariuszach. One nie leżą na moim biurku w jakichś ogromnych ilościach, że mogę sobie czytać i wybierać. Aczkolwiek odmawiam rzeczy, z których wymową się nie zgadzam, kompletnie nie rozumiem, nie mam nic do powiedzenia w danym materiale, albo mnie nie ciekawi ten bohater, bo nie widzę szansy na złamanie go w taki sposób, by był ciekawy dla widza. Przewidywalny bohater niczego dobrego nie wróży. Trzeba go gdzieś złamać, albo w jednym miejscu albo w kilku, żeby zaskakiwał.

A kogo nigdy nie chciałbyś zagrać? Jakiej roli nie przyjmiesz?

Odmawiam ról związanych z pedofilią. Wiem, że to mnie kompletnie nie interesuje. Odmawiałem i będę odmawiać. Nie zagrałbym takich scen. Poza tym zdarzają się filmy, gdzie jest świetna postać, ale scenariusz jest na tyle niedobry, że ja nie widzę szansy zbudowania bohatera. Po jakimś czasie okazuje się, że jakiś inny kolega to zagrał, film będzie skończony i pokazywany w kinach. I jeszcze będzie dobry.

Nie żałujesz wtedy?

Nie, bo to rodzi frustracje. Tak samo nie wymyślam sobie, co bym chciał zrobić, bo jeżeli tego nie zrobię to się rozczaruję.

Co Ci daje ten zawód?

To, że nie jestem dwa razy w tym samym miejscu, że mogę poznawać bardzo ciekawych ludzi. Każda inna rola dotyczy czegoś innego w związku z czym opakowuję się przeróżnymi materiałami, na których w innych sytuacjach nie zawiesiłbym oka. No i ta niewiadoma... Dostaję coś na tapetę, mam miesiąc by się w to wkręcić i co z tego wyniknie?

Żyjesz z dnia na dzień?

Tak.

To chyba dobre podejście jest?

Ale też męczące, bo nie daje takiej szansy, by czyścić głowę. Taki natłok. I tu się zaczynają schody.

Jak czyścisz głowę?

Kiedyś takim sposobem był alkohol... Teraz staram się wyjeżdżać w miarę możliwości.

Gdzie ładujesz akumulatory?

Nie jestem takim podróżnikiem, który podróżuje gdzieś po świecie, w momencie kiedy ma wolne. Morze daje mi takie ukojenie, góry - wchodzę do schroniska gdzieś w Beskidach i siedzę tam dziesięć dni, ale lubię też Mazury.

To prawda, że Ty jesteś zapalonym żeglarzem?

Tak, już od dawna, od jakichś dwudziestu lat. Pokochałem to, gdy tylko wsiadłem do łódki, choć uprawnienia zrobiłem dopiero sześć lat temu.

To przez czternaście lat…

Prowadziłem łódkę nie mając patentu.

Nieźle, to już rozumiem, co miałeś na myśli mówiąc o tych radykalnych granicach. Grałeś w tej łódce pierwszoplanową rolę. W życiu zawodowym częściej jesteś na drugim planie.

Nie ma co rozgraniczać, ale innymi prawami to się rządzi. Chodzi o rodzaj nastawienia, bo w roli drugoplanowej mam mniej czasu, by zaciekawić widza niż w roli pierwszoplanowej.

Jak w czymś, co jest małe zagrać tak, żeby widz powiedział: wow?

Dokładnie (śmiech). Lubię takie dokręcenie śruby. Czasem coś formalnie potraktować, albo grubszą kreską zagrać.

Rolami w takich filmach jak „Zjednoczone Stany Miłości” Tomka Wasielewskiego, czy „Zbliżenia” Magdaleny Piekorz udowodniłeś, że dobrze się czujesz w dramatycznych rolach, ale ja pamiętam Łukasza Simlata z genialnej roli księgowego w serialu „Brzydula”.

Uwielbiam dramaty i komedie. Problem w tym, że te komedie są u nas nieśmieszne i to mnie przeraża. Bardzo lubiłem moją postać w „Brzyduli”. Wiesz, ja lubię takie poczucie humoru jak mają Norwegowie, Brytyjczycy, czy Duńczycy. Coś jest śmieszne dlatego, że jest zagrane na poważnie. A u nas gra się wszystko śmiesznie i nagle okazuje się, że nie jest śmiesznie.

 

ŁUKASZ SIMLAT 

JAKO PETER SCHMIDT W FILMIE KAMERDYNER

Kamerdyner to film w reżyserii Filipa Bajona, który aktualnie jest w fazie realizacji. Scenariusz ukazuje powikłane losy trzech nacji zamieszkujących dawne polsko-niemieckie pogranicze na północnych Kaszubach, na którym linia granicy wytyczonej w Wersalu po I wojnie światowej podzieliła nie tylko ziemię, lecz także ludzi: Niemców, Kaszubów, Polaków, będąc przyczyną waśni, a często nienawiści. Pruska antypolskość walczyła z kaszubskim patriotyzmem, co w 1939 roku zakończyło się masowym mordem popełnionym na tysiącach Kaszubów w lasach pod Piaśnicą.

W filmie Kamerdyner Łukasz Simlat wciela się w rolę Petera Schmidta, nauczyciela muzyki pracującego w pałacu rodu von Krauss. Mimo dużego talentu, musiał porzucić marzenia o muzycznej karierze z powodu braku pieniędzy na kształcenie w konserwatorium muzycznym. Schmidt jest zgorzkniały, małomówny, niecierpliwy, zamknięty w sobie, a dla uczniów bywa zimny i beznamiętny. Ma problem z alkoholem. Jest typem patologicznym, który potrafi wszystko poświęcić dla idei, jaką dla niego jest germanizm. 

Schmidt organizuje struktury Heimatschutz Ost, zwalczające wszelkie przejawy polskości w Prusach Zachodnich. Potem wstępuje do SS i organizuje sporządzanie listy ludności kaszubskiej przeznaczonej do likwidacji w razie konfliktu. Księża, nauczyciele, urzędnicy, bogaci rolnicy. Listy te są źródłem aresztowań jesienią 1939 roku. 

Schmidt w mundurze SS-Sturmbanfuhrera nadzoruje mordy w Piaśnicy, osobiście dobija jeńców. Wyrokiem Tajnej Organizacji Wojskowej Gryf Pomorski, Peter Schmidt, Sturmbannführer SS zostaje skazany na karę śmierci i ginie w zorganizowanym na niego zamachu. Wyrok na nim wykonuje jego były uczeń Mateusz Kroll.