Canberra - czy ta nazwa nie brzmi to trochę jak czarodziejskie zaklęcie? Jak coś, co nie istnieje? Tymczasem Canberra, stolica Australii, to idealne "miejsce spotkań", co dokładnie ma oznaczać w języku jednego z rdzennych plemion, choć niektórzy twierdzą, że to wersja poprawna politycznie, bo w rzeczywistości słowo "Canberra" to ni mniej, ni więcej, a "kobiece piersi".

Pamiętam, kiedy nauczycielka ucząca mnie geografii opowiadała, że w Australii prezenty pod choinkę Mikołaj przynosi ubrany w czerwone majtki, tak gorąco jest w miejscu, w którym ludzie chodzą do góry nogami. Dla mnie i moich małoletnich przyjaciół z klasy brzmiało to zabawnie i absurdalnie. Równie dobrze jak o Australii, mogła nam przecież opowiadać o Księżycu. 

UPALNE LATO

Jednak kiedy sama dotarłam do Australii, przekonałam się, że niewiele myliła się miła pani od geografii. Okazuje się bowiem, że grudzień w kraju kangurów to po prostu środek lata. W dzień jest gorąco, czasami wietrznie, czasami powietrze ani drgnie. Ekstremalne warunki najtrudniej znieść w mieście, gdzie nawet słynne tutejsze "no worries" (nie przejmuj się), życiowa dewiza Australijczyków, na niewiele się zdaje. Jest gorąco i już! 

Pod tym względem Canberra odbiega choćby od Sydney, w którym w upał można uciec na jedną z plaż. Stolica kraju takiej możliwości nie daje. Żeby dotrzeć stąd do oceanu, trzeba pokonać 150 kilometrów. Na szczęście chłodu można tu szukać w gęstych miejskich ogrodach, gdzie osadzono ponad 12 milionów drzew.

NIEOKIEŁZNANA PRZESTRZEŃ

W XVIII wieku, przez dziesiątki lat Australia była miejscem zesłania groźnych przestępców. Po wielomiesięcznych podróżach statkami przypływali z Anglii na najdalszy kraniec świata, do ziemi bardzo wówczas nieprzyjaznej. Przerażała tu przede wszystkim nieokiełznana dzika odległość, pośród ziemi, która błaga o wodę. Fakt, nawet dziś przeraża. Australia jest zadziwiająca wielka. Ze swoją szerokością ponad 4000 km zmieściłaby większość europejskich państw - to tyle co odległość z Moskwy do Londynu. 

Jakby tego było mało, żyją tu średnio 3 osoby na kilometr kwadratowy. Dziś ponad 80% Australijczyków żyje w miastach. Najwięcej, bo prawie 4 miliony w Sydney, na brzegu którego w 1788 r. Arthur Philip zatknął brytyjską flagę, zajmując kontynent dla króla Jerzego III. Jednak to nie Sydney, jak myśli wielu, jest stolicą olbrzymiego kraju. Tutejsza stolica, co niezwykłe, została starannie zaplanowana i stworzona od zera. 

STOLICA W BUSZU

Kamień węgielny pod jego budowę położono w 1913 roku. Zaczęło w ten sposób powstawać specyficzne miasto - ogród, które zbudowano według planu Walter Burley Griffina, amerykańskiego architekta. Nadał on położonej w Alpach Australijskich nad rzeką Molonglo Canberze przydomek Bush Capital - stolica w buszu. Najprawdopodobniej miał ogromne zamiłowanie do cyrkla i linijki, bo patrząc na mapę miasta widać wyraźnie, że główne ulice stworzone są na planie koła i promienistych ulic, zamiast tradycyjnego prostokąta.

Tak jak sto lat temu, tak i dziś zieleń to ogromny atut Canberry. Miasto wdziera się do buszu, a busz jakby na przekór, walczy o przetrwanie w mieście. Widać to na każdym kroku, a widok miasta próbującego dominować nad zielenią, lub odwrotnie, jest fascynujący. Zaskakuje też architektura. Centrum to nowoczesna fala biurowców, w których całe dnie spędzają urzędnicy i politycy znani Australijczykom z pierwszych stron gazet. Ich siedziby nie pną się w niebo, najwyższy budynek liczy zaledwie 7 pięter. 

BY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ

Brak jest nie tylko wieżowców, ale też ulicznego zgiełku. Nie brakuje za to blichtru. Stojący w centrum nowy budynek Parlamentu Federalnego, otwarty w 1988 roku przez królową Elżbietę II, podczas budowy ponad 4-krotnie przekroczono planowany budżet, zostawiającym daleko w tyle wydatki poniesione na budowę słynnej opery w Sydney. Złożyli się na niego wszyscy obywatele kraju i najwyraźniej są z niego dumni. Duża część budynku Parlamentu otwarta jest dla zwiedzających za darmo.

Pozostałe regiony miasta obsypane są jednorodzinnymi domami tonącymi w drzewach i kwiatach, stwarzając wrażenie, że trafiliśmy do jednej wielkiej dzielnicy willowej, a może nawet wioski? Poza centrum miasto składa się głównie z szerokich, świetnej jakości dróg wiodących przez pustkowia, po których od czasu do czasu przejeżdża samochód. Jeździ się jak po rozległym parku, bo spoza zieleni widoczne są tylko największe budynki. Podobno jest tak dlatego, że Canberrę wybudowali sobie politycy, aby wygodnie im się tam żyło.

PO PROSTU DZIURA

Oddalona jest 320 km od osławionego Sydney i 480 km od Melbourne. I choć mniejsza i słabsza, właśnie Canberra ponad sto lat temu stała się stolicą wielkiego kraju. Dla rywalizujących ze sobą Sydney i Melbourne ulokowanie stolicy u rywala byłoby ujmą na honorze. O miano stołecznego miasta Australii walczyły tak zaciekle, że trzeba było je pogodzić. Właśnie dlatego między nimi, na ogromnym pustkowiu porośniętym jedynie przez lasy i łąki, w nieznanej nikomu dziurze o nazwie Canberra, postanowiono stworzyć od podstaw stolicę. 

Do dziś nie brakuje tych, którzy nie mogą się z tym pogodzić, i którzy złośliwie mówią, że stolicą państwa – kontynentu została zapyziała wioska. Coś w tym jest, choć uznać to można za zdecydowany pozytyw. Dla mieszkańców Sydney lub Melbourne, Canberra jest jak zielone miasto - uzdrowisko, w którym życie toczy się dość leniwie. To niezwykłe, jak na stolicę tak ogromnego kraju. Jakby tego było mało, mieszkańcy Canberry należą do najbogatszych w Australii, mają najniższy wskaźnik bezrobocia, a przestępczość jest najniższa na całym kontynencie. 

PRZYJAZNE MIASTO

Dziś stolicę 20-milionowego państwa zamieszkuje około 350 tys. ludzi. Każdego roku przyjeżdża tu pół miliona turystów. Co ciekawe, większość Australijczyków nigdy nie była w swojej stolicy. Ze względu na duże odległości do pokonania, trudno się im dziwić, z drugiej strony mogą żałować. Atmosfera jest bowiem niepowtarzalna, właściwa miastu, które nie przytłacza, nie odurza miejskim smogiem i hałasem. Jest po prostu przyjazne. Pewnie dlatego, że zlokalizowano tu przede wszystkim urzędy, eliminując zakłady przemysłowe szpecące miejski wizerunek. 

Jest za to sztuczne jezioro Burleya Griffina z brzegiem liczącym 35 km, a parę kilometrów od ścisłego centrum rozpościerają się pastwiska, na których wypasane jest bydło. Zabawa? Proszę bardzo! Sporo tu stylowych barów, klubów i kasyn. Są luksusowe butiki i centra handlowe. Są też teatry wielkie i małe, państwowe i prywatne, a także muzea z eksponatami dotyczącymi czasów po kolonizacji, ale też wystawami opisującymi dzieje i kulturę autochtonów.

FOTKA Z KANGUREM

Są też kicające kangury. Podobno Canberra jest jedynym dużym miastem w Australii (a może nawet na świecie), w którym można je spotkać. Czasami skubią trawę przed Parliament House, albo wypoczywają w okolicy jeziora, wystawiając sympatyczne pyszczki do słońca. Tuż obok spacerowiczów, którzy chętnie cykają sobie selfie z sympatycznymi zwierzakami. 

Całkiem blisko stąd do Mauzoleum Poległych, postawionego dla uczczenia wszystkich australijskich żołnierzy, którzy zginęli na frontach całego globu. Miejsce to cieszy się opinią jednego z najwspanialszych muzeów świata. 

Są też minusy wiążące się z rozsianiem i rozrzedzeniem miasta. Spacery są tu właściwie niemożliwe, bo dotarcie z jednego punku to drugiego zajmuje przynajmniej kilkadziesiąt minut, a czasami nawet godzin. Trudno więc się dziwić, że nawet rowery są tu rzadkością.