DOROTA KOLAK I IGOR MICHALSKI. SZTUKA MAŁŻEŃSTWA

Mówi się, że szczęśliwi czasu nie liczą. Aktorka Dorota Kolak i dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni Igor Michalski są tego przykładem. Swoim stażem małżeńskim, umiejętnością godzenia pracy i miłości oraz niezwykłym podejściem do problemów mogliby zawstydzić niejedną parę. O przepisie na tak udane małżeństwo opowiadają Marcie Jaszczerskiej.

Pochodzi pani z Krakowa. Skończyła pani krakowską PWST, a w 1980 roku rozpoczęła pani karierę aktorską na deskach Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Od 1982 roku jest pani aktorką Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Pan natomiast urodził się w Sopocie, ukończył szkołę filmową w Łodzi, a od 1980 do 1982 również był pan aktorem teatru w Kaliszu. Natomiast od 1982 do 2006 roku Teatru Wybrzeże.

Igor Michalski: Zgadza się. Uprzedzając kolejne pytanie, to nie jest zbieg okoliczności. Gdy rozpoczynaliśmy pracę w Kaliszu, to już byliśmy małżeństwem.

Dorota Kolak: Jako studenci spotkaliśmy się w Kielcach, gdzie Igor prowadził warsztaty z harcerzami. Ja przyjechałam do moich kolegów z Krakowa. A że nikt z nich nie miał dla mnie czasu, a Igor miał, to zaproponowali, żeby się mną trochę zaopiekował, skoro przyjechałam z tak daleka. No i wziął mnie na piwo, ale z tego spotkania nie można było jeszcze wywróżyć wspólnej przyszłości.

I.M: Gdy wyjechała, to prosiłem kolegów, aby pozdrawiali Dorotę ode mnie. Potem uznałem jednak, że napiszę list. Nie było telefonów, więc pisałem. Dorota odpisała i tak od listu do listu, tak to się zaczęło.

D.K: Poza tym w szkołach teatralnych do tej pory istnieje takie coś jak „fuksówka”. Studenci z różnych szkół jeżdżą do siebie. Ja na „fuksówkę” przyjechałam do Łodzi i to była kolejna okazja do spotkania z Igorem.

I.M: Bardzo często jeździłem też potem do Krakowa odwiedzać Dorotę. 

D.K: Zdarzało się, że wchodził do domu przez okno kuchenne, aby nie obudzić domowników, bo przyjeżdżał w nocy, czy nad ranem, zaraz po swoich zajęciach. Czasami spędzaliśmy ze sobą tylko godzinę i jechał z powrotem.

I.M: Podróżowałem stopem, pociągiem, więc trochę czasu zajmowało mi pokonanie dystansu między Łodzią a Krakowem. To był bardzo ciężko wypracowany związek. A potem ze sobą zamieszkaliśmy i w Kaliszu spędziliśmy 2 lata na intensywnej pracy.

A dlaczego Teatr Wybrzeże?

I.M: A dlatego, że urodziłem się w Sopocie. Mój ojciec w 1955 roku dostał nakaz pracy jako aktor w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, zaraz po skończeniu szkoły teatralnej w Krakowie, tej samej do której potem uczęszczała Dorota. Moi rodzice, oboje aktorzy w pewnym momencie się rozstali i ja jako mały chłopiec podróżujący z mamą po całej Polsce i różnych teatrach, zacząłem czuć potrzebę bycia tutaj. Ciągnęło mnie do Trójmiasta. W Wybrzeżu głównym reżyserem był Krzysztof Babicki, który gdy usłyszał, że Dorota Kolak, dziewczyna po Krakowie szuka pracy, to powiedział mojemu ojcu, wtedy już dyrektorowi Teatru Wybrzeże, żeby ją przyjął. „Ale ona jest z mężem”. „Brać z mężem”. I tak się zaczęła przygoda z Gdańskiem i dla Doroty trwa nieprzerwanie od 34 lat. Ja zrobiłem sobie małą przerwę po 25 latach. Zacząłem szukać innej drogi. Stąd moja historia z oratoriami Piotra Rubika i Zbyszka Książka, później epizod z telewizją publiczną, a potem 7-letni okres dyrektorowania w teatrze w Kaliszu.

Ale na początku nie zawsze łatwo było z pracą. Czasami w obsadzie nie pojawiało się pana nazwisko. Wtedy imał się pan innych zajęć.

I.M: Aktorstwo to taki zawód, że jak ma się rolę, to gra się w teatrze. Jeśli nie, to trzeba robić coś innego. Czasy wtedy nie były łatwe, a ja miałem rodzinę - żonę i córkę, więc brałem różnego rodzaju chałtury. Jeździliśmy po wiejskich szkołach z programami edukacyjnymi. A dodatkowo woziłem kosmetyki do mojego kolegi, który we Wrocławiu miał hurtownię drogeryjną. Z kolei od kolegi z Kalisza brałem koszule, aby rozprowadzać je po Pomorzu. Przy okazji poznawałem kraj, ludzi i piękno kaszubskiego krajobrazu (śmiech).

Dlaczego wybrali państwo taki zawód? 

D.K: Ważną rolę odegrały tu tradycje rodzinne. Nie każde 4-letnie dziecko jest prowadzone do teatru za kulisy. Dzięki mojemu tacie, który był kierownikiem technicznym, miałam taką możliwość, a to stawało się jeszcze większą pożywką dla mojej wyobraźni. W pewnym momencie nie mogłam już sobie wyobrazić siebie w innym miejscu niż na scenie. 

I.M: Ja grałem z moją mamą będąc jeszcze w brzuchu. Potem na rękach. W pierwszej klasie szkoły podstawowej zagrałem w „Niemcach” Kruczkowskiego. Moje życie więc bardzo wcześnie zaczęło kręcić się wokół teatru. Potem tym życiem zaraziliśmy naszą córkę Kasię.

Córka również jest aktorką. Chcieli państwo, aby wybrała ten zawód, czy odwodziliście ją od tego?

D.K: Chcieliśmy ją wychować w wolności i w prawie bezgranicznym zaufaniu. Aktorstwo było jej wyborem. Wszystko wiedziała o tym zawodzie od najmłodszych lat. Była obserwatorem najboleśniejszych i najcięższych jego stron, od moich histerii, gdy coś mi nie szło, przez siedzenie z Igorem nad egzemplarzami i ćwiczenie monologów aż po rzucanie tymi egzemplarzami.

Od 2007 do końca 2013 roku był pan dyrektorem teatru w Kaliszu, od 2008 dyrektorem kaliskich spotkań teatralnych. Od 1 stycznia 2014 roku jest pan dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni. Przez kilka lat byli więc państwo małżeństwem na odległość. Jak sobie dawaliście radę z tą sytuacją?

I.M: W sumie nie ma różnicy między tym, co było wtedy, a teraz (śmiech). Jeśli ktoś wykonuje ten zawód z pasją, to jest on bardzo absorbujący czasowo. Dorota gra w serialach, wyjeżdża a do Warszawy, ja jeżdżę na premiery, poznaję aktorów, śledzę ich poczynania w innych teatrach.

D.K: To nie było tak, że nie widywaliśmy się długie tygodnie. Dzwoniliśmy do siebie i często się odwiedzaliśmy. Nie zmienia to jednak faktu, że dobrze jest wrócić do domu wieczorem ze świadomością, że ktoś w nim na ciebie czeka. Bardzo przyjemnie jest budzić się rano, nie w pustym mieszkaniu, gdzie można powiedzieć sobie „dzień dobry” i wypić wspólnie poranną kawę. 

Jesteście państwo bardzo zapracowani. Jak znajdujecie czas dla siebie nawzajem? Czy macie jakieś swoje rytuały?

D.K: Gdy jesteśmy w naszym domu na Kaszubach, to uwielbiamy kąpać się w zimnym jeziorze, gdy wszyscy inni chodzą już w swetrach. Lubimy również spacery po lesie. Organizujemy tam też co roku z okazji 11 listopada bankiet dla przyjaciół, podczas którego śpiewamy pieśni ze śpiewnika i świetnie się wszyscy bawimy. W tym roku z kilku względów spotkanie się nie odbyło, ale na pewno odrobimy je w późniejszym terminie. Igor dużo czyta, ja chętnie sprzątam. Często także wymieniamy się spostrzeżeniami nt. różnych artykułów. Bardzo dużo też ze sobą rozmawiamy. Taką wspólną przestrzenią jest również wszystko to, co dotyczy naszego dziecka. Poglądy na wychowanie mieliśmy nieco inne, więc wiele dyskusji na ten temat temat odbyliśmy.

Pani Dorota gra najczęściej postacie mroczne i skomplikowane. Jak sama mówi: „Te role, które są dla mnie najważniejsze, to role wariatki albo kobiety nad przepaścią, kompletnie pokręconej w środku, szalonej, a nie grzecznej czy dobrze ułożonej". Jaka jest naprawdę pana żona?

I.M: Dorota posiada dar patrzenia na siebie obiektywnie. Wie jaka jest i ma świadomość tego, jaką potrafi być. Spędza ponad połowę życia w teatrze, więc potrafi być jaka tylko chce.

D.K: Ale przede wszystkim jestem zwyczajna. Gdy wracam do domu, to zrobienie obiadu, sprzątanie czy pójście na zakupy, nie jest problemem. Prowadzimy normalne życie. To że gram kobiety nad przepaścią, nie znaczy, że codziennie rano robię Igorowi Sajgon.

I.M: Jest normalną, przeciętną, szarą kobietą z minionej epoki PRL-u (śmiech).

D.K: Dokładnie tak o sobie myślę.

Czy doradzacie Państwo sobie w pracy? Wspieracie w decyzjach?

D.K: Tak. Bardzo często pytam Igora o różne rzeczy. Jestem ciekawa jego opinii nt. przedstawień, w których gram. I Igorowi również zdarza się mnie pytać o różne takie typowo aktorskie sprawy.

I.M: Zgadza się. Bardzo cenię sobie zdanie Doroty. Kasia, nasza córka też często pyta o radę. Lubimy więc wymieniać się poglądami.
D.K: Najważniejsze jest jednak, aby zawsze mówić prawdę. W rodzinie powinno to być obligatoryjne, co wywołuje często różne konflikty.

I.M: Każdy ma swoją prawdę. Jednak najważniejsze są intencje – to co człowiek myśli, a nie to, co mówi. Bo czasami mówi się coś, co prawdą może nie być, ale co może kogoś ochronić, dać siłę i pomóc.

Nie korciło państwa, aby zrobić wspólnie jakiś projekt czy spektakl?

I.M: Nie. Dorota nie lubiła nigdy ze mną pracować. Uważała, że między grającymi małżonkami nie ma tajemnicy. Powiedz prawdę.

D.K: Grając parę, trzeba grać miłość, czyli z tej prawdziwej miłości trzeba jeszcze wykreować inną, przetworzyć ją, nadać formę. Nigdy nie uważałam tego za coś szczególnego.

I.M: Bo nienawiść to sobie zagramy spokojnie (śmiech).

Co pani ceni najbardziej w mężu?

I.M: Odwagę. A także, być może z powodu zawodu, który uprawia, bo bycie dyrektorem mimo, że bliskie aktorstwu, jest jednak inne, za pewną filozofię życia, którą starał się mnie zarazić. A mianowicie, że życie jest zbyt krótkie, aby przejmować się pierdołami. Należy smakować chwile i przyjąć odpowiednie proporcje w życiu. I Igor bardzo często przywracał mi te proporcje i normalną perspektywę.

Powiedział pan kiedyś: „My wszyscy mamy jedną wadę. Wydaje nam się, że jak byliśmy młodzi, to świat był lepszy. Był lepszy, bo byliśmy młodzi”. Jak jest teraz?

I.M: Młodość ma to do siebie, że jest szczęśliwa. Człowiek dopiero poznaje ten świat, zaczyna go dotykać. To jest pierwsza
miłość, szkoła, przyjaźnie, zabawa, szaleństwo, beztroska. Młodość ma ogromną moc w sobie. Mniej myśli, a bardziej działa.
D.K: Młodość jest nieśmiertelna, a im człowiek jest starszy, tym ma większe poczucie przemijania.

I.M: Zaczynamy świat widzieć dokładniej, bliżej i orientujemy się, że nie jest on wcale taki piękny. Oczywiście, znajdujemy w nim piękno, bo go szukamy, ale gdy spojrzymy szerzej, to okazuje się, że jest dramat. Źle powiedziałem?

D.K: Z perspektywy 60-latków tak może być (śmiech).

I.M: Kiedyś można było odciąć się od świata i żyć swoim życiem. Nie było takiego przepływu informacji. Dzisiaj sprawy polityczne, ekonomiczne, terrorystyczne, kryzysowe napierają z każdej strony i zatruwają tą młodość.

Dramatu chyba jednak nie ma. W jednym z wywiadów mówiła pani, że gdy była pani młoda, to zawsze była wobec siebie bardzo wymagającą i ciągle niezadowolona. Dopiero gdy koło 50-tki odpuściła Pani i nabrała luzu, to kariera nabrała rozpędu.

D.K: To nie oznacza, że teraz jestem z siebie bardzo zadowolona. Choć rzeczywiście w moim odczuciu bardzo uwalniająca dla aktorstwa jest świadomość, że utraciło się młodość i nie jest się zobowiązanym do bycia pięknym i atrakcyjnym. To powoduje, że można zacząć podróżować aktorsko w różnych kierunkach. 

Czy coś by państwo zmienili w swoim życiu, małżeństwie?

D.K: Tak, ja na pewno.

I.M: Co?

D.K: Myślę, że gdybyśmy mieli jeszcze jedno dziecko więcej, byłoby super.

I.M: Przez grzeczność nie zaprzeczę (śmiech). 

D.K: Uważam, że Kaśka cudownie czuje się jako jedynaczka. Jest porządną jedynaczką, która nie ma poprzewracane w głowie, ale myślę też, że przydałby się jej jeszcze ktoś bliski. 

I.M: Ogólnie wydaje mi się, że nasze wybory były bardzo słuszne. Może często były przypadkowe, bo przypadek w życiu człowieka odgrywa bardzo ważną rolę, ale były słuszne.

D.K: Ale też nigdy nie chcieliśmy niczego ponad miarę. I te wybory, których dokonywaliśmy, były na nasze możliwości. Nie parliśmy do bogatych domów, karier, czerwonych dywanów, Warszawy czy pieniędzy.

Jak widać te wybory sprawiły, że jesteście państwo 36 lat po ślubie. Czy świętujecie rocznice?

D.K: Zdarza się. Raczej pamiętamy o rocznicach. Idziemy sobie wtedy na obiad. Czasami dostanę coś ładnego.
I.M: Nie lubimy jednak ostentacji. 

Czy podczas przygotowań do świąt dzielicie się obowiązkami? W jakiś szczególny sposób obchodzicie święta?

I.M: Święta zawsze spędzaliśmy albo w Łodzi u mojej mamy, albo tutaj z moim tatą, albo z rodzicami Doroty w Krakowie. Zdarzyło nam się też spędzać Święta w domu na Kaszubach.

D.K: Zdecydowanie jednak dzielimy się obowiązkami. Igor jest specjalistą od śledzi, pasztetu oraz zakupów.

A kto stroi choinkę?

I.M: Kiedyś Kaśka, a teraz to my raczej mamy symbol, metaforę choinki.
D.K: Gdy będziemy mieć wnuka, to kupimy ogromną choinkę (śmiech).

I.M: I kolejkę (śmiech).

Są państwo szczęśliwi?

D.K: Tak, myślę, że tak. Myślę, że istotą jest to, aby się zatrzymywać co pewien czas i uświadamiać sobie jak się jest szczęśliwym. Bo ludzie są szczęśliwi, ale nie mają czasu, aby o tym pomyśleć. A my jesteśmy szczęśliwi też, bo nasza córka jest szczęśliwa.

I.M: Jak powiedział Oscar Wilde – jeśli człowiek żyje w harmonii sam ze sobą, to jest szczęśliwy.

Jaki jest przepis na tak udane małżeństwo?

D.K: Nie ma gotowego przepisu. Po prostu trzeba się przyjaźnić i bardzo dużo ze sobą rozmawiać. Rozmowa jest podstawą.
I.M : Dokładnie tak.