Krzysztof Paciorek, wokalista Calm The Fire, człowiek-instytucja, tour manager alternatywnych zespołów z USA podbijających Europę, opowiada nam o tym, za co amerykańscy muzycy kochają polską publiczność, jak wygląda życie w ciągłej trasie i dlaczego w branży muzycznej woli iść własną ścieżką. 

 

Podobno połowę roku spędzasz w busie. Tak przynajmniej napisano w uzasadnieniu twojej nominacji do nagrody Doki 2016 w kategorii "Bohater drugiego planu".

Były takie lata, kiedy pół roku spędzałem w busie. Ten nie będzie aż tak drastyczny. Ale tak, bywa że spędzam kilka miesięcy w trasie, w busie, w różnych środkach transportu. 

No właśnie, spędzasz tak czas, bo jesteś tour managerem. Czyli kim?

Człowiekiem, który opiekuje się zespołami, które przyjeżdżają ze Stanów do Europy na trasy koncertowe. I w zależności od tego, czego potrzebują, staram się im to zapewnić. Od wstępnej logistyki, typu przygotowanie koncertu – nie samo zabukowanie, od tego są odrębne agencje, które się tym zajmują – czyli wymiany maili, ustalenia różnych grafików czasowych, cateringu, prasy, wszystkiego, co jest potrzebne, by trasa przebiegała sprawnie. W sumie nie różni się to tak bardzo od produkcji filmowej, czy teatralnej. To, co się dzieje za kulisami koncertu, należy do mnie.

A skąd te zespoły wiedzą, że się tym zajmujesz, skąd o tobie wiedzą? 

Wiedzą, bo mam już odpowiednią reputację, na którą zapracowałem. Zaczęło się od przypadku. Kiedy zacząłem jeździć w trasy koncertowe, robiłem za kierowcę. Kierowcy na trasach to specyficzny sort ludzi. Takim kierowcą nie może być jakiś pan Andrzej z ulicy, trzeba mieć doświadczenie w muzyce, znać ludzką psychikę, specyfikę...

...i nie pić alkoholu?

No właśnie, w ogóle nie piję alkoholu. No więc pojechałem w europejską trasę z zespołem Touché Amoré. To była ich druga trasa headline'owa w Europie. Okazała się zresztą wielkim sukcesem. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i kiedy kilka miesięcy później mieli przyjechać ponownie, zapytali czy nie chciałbym zostać ich tour managerem, bo już sami nie są w stanie wszystkiego załatwić, a chcą się skupić na samym graniu. I tak poszło. Kolejna trasa, na którą przyjechali, była dużą trasą, podczas której grali jako support w arenach lub jako headliner w dużych klubach. Przybywało mi obowiązków, uczyłem się w biegu. Choć nie oszukujmy się, to nie jest jakaś skomplikowana praca, trzeba mieć po prostu łeb na karku i być odpowiedzialnym. Uczyłem się, poznawałem nowych ludzi i poszło w świat, że jest taki człowiek w Polsce, który może pomóc. I tak to się potoczyło, funkcjonuję jako tour manager w zamkniętym gronie dziesięciu zespołów, innym zespołom staram się pomagać wypożyczając sprzęt, pojazdy, mam kilku kolegów, którzy zaczęli ze mną pracować, więc wysyłam ich, kiedy ja nie mogę i jakoś się to kręci. 

Przestawienie się z rzecznika Arki Gdynia, bo taką funkcję wcześniej pełniłeś, w tour managera było dla ciebie ciężkie?

Nie. Organizowałem koncerty w „Uchu” od 2003 roku, robiłem też mniejsze trasy różnym zespołom, wszystko się kręciło wokół sceny anarcho - punkowej. Mając swój zespół, Calm The Fire, nauczyłem się jak się robi koncerty, jak się odpowiada za pijanych kolegów i będąc rzecznikiem Arki nadal byłem muzykiem, jeździłem w trasy po kraju. Przez długi czas w klubie nie wiedzieli o moim drugim zajęciu. Ale nie był to żaden problem. Muzyka i piłka były zawsze moim życiem, to są moje dwa naturalne środowiska. 

To grono, o którym mówiłeś, to zespoły niezależne, niszowe, grające hardcore'a...

Tak, to prawda, zaczynałem od sceny stricte DIY, czyli do it yourself, anarcho-punkowej. Powoli ewoluowałem, bo lubię się rozwijać, lubię poznawać nowych ludzi, nie zamykać się na nowości. Teraz funkcjonuję na marginesie alternatywy, ale też niezbyt blisko maintreamu. Zespoły, z którymi współpracuję, są już sławne w obrębie swojej sceny muzycznej, swojego gatunku, ale ciągle nie są to zespoły wielkie, popowe, mające stuosobową ekipę i będące headlinerem na Openerze. Chociaż część z nich gra na festiwalach nawet większych niż Opener. Cały czas zdarza się jednak, że obcowanie z Europejczykami na polu biznesowym jest dla nich często trudne. 

Co jest dla nich trudne?

Bariery kulturowe, czasami językowe. Nie muszą się więc już szarpać, mogą mieć człowieka, który umie rozmawiać np. z Niemcami, czy Skandynawami tak, że ci się nie obrażą i dzięki któremu po koncercie mogą się spakować, iść się napić, albo iść spać. I gdy się do ciebie przyzwyczają, zaprzyjaźnią, nie wyobrażają sobie bycia w Europie bez ciebie. Przyjeżdżają tu, bo jest na nich spore zapotrzebowanie, ale, uwierz mi, nie zawsze się do tego garną. 

Bo?

Z powodu różnic kulturowych. Wkurza ich np. to, że w większości miast europejskich po godzinie 22 nic już nie zjesz, piwo im nie smakuje, itd. To takie przyziemne rzeczy, ale gdy to się skumuluje z tęsknotą za domem, zmęczeniem byciem w drodze, to staje się to problemem. Ale przyjeżdżają, bo wciąż jest tu bardzo duży i chłonny rynek. Choć widać kryzys, ludzie się osłuchali, nie przychodzą już tak chętnie na koncerty. 

Amerykanie lubią przyjeżdżać do Polski? 

Lubią. Lubią generalnie przyjeżdżać do Europy Wschodniej. 

Ale nie na zasadzie, że zobaczą polarne misie?

Są też tacy, ale ja ich prostuję. Czasami skala ich ignorancji mnie przeraża i bawi, bo poziom ich wiedzy o Europie, a szczególnie o Europie Wschodniej, ogranicza się do jakichś śmiesznych filmów z You Tube. Bywają zespoły, które nie chcą grać na wschód od Polski. My jesteśmy w Unii, więc czują się tutaj bezpiecznie, ale do Rosji już nie polecą. A u nas jest im dobrze, przyjemnie, ludzie są mili, spontaniczni. Nawet jeżeli koncerty nie wypadają jakoś rewelacyjnie, to i tak się tutaj dobrze czują. A trasa po zachodnich Niemczech to tłuczenie masy koncertów, sprzedawanie kompletu biletów, koszulek, płyt, czyli kupa pieniędzy, ale brakuje tego czegoś...

I my mamy to coś...?9m

W Kolonii, Monachium, Hamburgu ludzie mają mnóstwo forsy, chodzą na dziesięć koncertów w ciągu tygodnia, kupują koszulki, winyle, wstawią sobie zdjęcia na Instagramie, ale ich to tak naprawdę nie bawi. Machną nogą, poklaszczą, są przejedzeni. My jesteśmy szurnięci, trochę szaleni, lubimy i umiemy się bawić. Oni to czują. 

Członkowie zespołów, z którymi jeździsz, mają jakieś swoje fanaberie? Spotkałeś się z gwiazdorzeniem?

Zdziwiłbyś się, jak niektórzy niezależni artyści potrafią mieć muszki w nosie i cudować: nie taki rodzaj wody mineralnej, humus niesmaczny, takie tam foszki, które często nie wynikają z jakiegoś wielkiego mniemania o sobie, ale z poirytowania byciem w trasie. Codziennie jedzą w Niemczech ten sam chleb z szynką, z serem, mają już tego dosyć i stają się coraz bardziej marudni. Ale wtedy przychodzi day off, czyli dzień wolny, kiedy idziemy na basen, dzwonimy do dziewczyny, do żony, popatrzymy na dzieciaki przez skype'a i od razu ciśnienie schodzi. Spędzam z tymi ludźmi wielodniowe trasy i czasami bywa naprawdę ciężko. Są trasy, które trwają po dziesięć dni, najczęściej jednak 17 – 35 dni. Czasami trafiają mi się kumulacje kilku tras po rząd. Mój rekord to 79 dni za kółkiem. Przejechałem wtedy 42 tysiące kilometrów non-stop. Dwa i pół kółka dookoła Europy. 

Jednym z twoich pierwszych klientów był Tymon Tymański.

Tak, gdy zaczynałem to wszystko robić, w 2010 roku. Nie znałem wcześniej Tymona, jego Kury były jednym z moich ulubionych zespołów, lubiłem też Totart, program Dzyndzylyndzy, wszystkie te nasze trójmiejskie odjazdy. Wysłałem kiedyś emaila do Biodro Records, w którym zaoferowałem swoje usługi. Nie doczekałem się odpowiedzi, ale po kilku miesiącach zadzwonił do mnie Marcin Gałązka, że ma na mnie od kogoś namiar i zaczęliśmy razem jeździć z nimi i Tranzystorami. Lało się nam z mózgów, bo to banda pozytywnych świrów, jeździłem z nimi dwa lata, ale potem wskoczyłem w wir zachodnich zespołów. Do dzisiaj kiedy chłopaki chcą, a ja mam wolne, to chętnie z nimi jadę. Nie po to, żeby zarabiać pieniądze, ale dlatego, żeby się z nim spotkać i fajnie spędzić czas.

A nie kusi cię wejście do mainstreamu, zarabianie większych pieniędzy? Masz już odpowiednie doświadczenie...

Wiesz co, nie zawsze jest tak, że z tego typu wykonawcami zarabia się super kasę... Z drugiej strony kusi mnie czasami perspektywa współpracy z naprawdę dużym zespołem. Ale po pierwsze: wcale nie jest tak łatwo przedostać się do graczy z ekstraklasy, po drugie: zastanawiam się, czy brać na siebie tak ogromną odpowiedzialność za w sumie niewiele większe pieniądze, jestem przecież coraz starszy...

Ile masz lat?

34. Chyba doszedłem do takiego miejsca, w którym jest mi dobrze, cieszę się z tego co mam. Jasne, jeżeli pojawi się jakaś okazja w stylu: słuchaj, ten a ten potrzebuje tour managera, to pewnie bym się tego podjął. Więc pewnie bym się chciał sprawdzić, ale nie prę do tego jakoś mocno. Bo, jak mówiłem, ciężko jest się wbić na taki rynek, a poza tym dobrze jest...

…mieć własną ścieżkę?

Mieć swoją niszę, swoją ścieżkę i być szczęśliwym z tego, co się robi. Żeby się nie frustrować. Miewam momenty, kiedy czułem się wypalony, wówczas muszę zrobić sobie przerwę – dwa, trzy miesiące – nie chodzę wtedy na koncerty, nie słucham muzyki na żywo. To jest minus tej pracy – koncerty nie cieszą tak, jak kiedyś, bo z muzyką obcujesz na co dzień.  

Nie wyobrażasz już sobie innego życia?

Jestem synem marynarza. I tata często się ze mnie śmieje, że jestem marynarzem, tylko na trasie. Bo to ten sam schemat. Zaczynam rozumieć te mechanizmy, że wracasz do domu, jest fajnie, ale po pewnym czasie zaczyna cię nosić i chętnie byś wyjechał. A kiedy już się przyzwyczaisz do domu i czujesz się w pełni zasymilowany, jest dobrze i przyjemnie, to nagle: o kurde, za dwa dni wyjeżdżam. I tak w kółko. Dlatego teraz obiecałem sobie, że będę starał się rzadziej wyjeżdżać, nie będę brał wszystkiego na siebie, tylko angażował w to kolegów, którzy ze mną i dla mnie pracują. Bo są trasy, które już mnie nie pociągają. Poza tym, jak widzę zespół dwudziestojednolatków, to wiem, że nie mogą jechać z jęczącym dziadem, bo mogę im zwyczajnie popsuć trasę. Od tego są moi młodsi koledzy.

Zamierzasz być tour managerem do końca życia?

Będę robił to dopóty, dopóki będzie mi to sprawiało przyjemność, a moje ciało będzie to wytrzymywało.