Anna Rogowska i Jacek Torliński 
- miłość czyni mistrza

Karol Kacperski

Ona to utalentowana mistrzyni świata w skoku o tyczce i pierwsza w historii Polski medalistka olimpijska w tej dyscyplinie. On to znakomity trener. Razem to duet doskonały. Anna Rogowska i Jacek Torliński. O ich życiu i pracy można by napisać książkę. Miłość, sukcesy, wytrwałość, porażki, a przede wszystkim podnoszenie się po nich, to gotowy scenariusz filmowy.

Poznaliście się 16 lat temu, gdy trafiła pani do grupy szkoleniowej pana Jacka. Od 10 lat jesteście małżeństwem. Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia?

Anna Rogowska: Tak w zasadzie to spotkaliśmy się przez przypadek. Wcześniej widzieliśmy się kilka razy na stadionie lekkoatletycznym, gdzie trenowałam nie skok o tyczce, ale bieg na 100 m przez płotki. Jacek już wtedy był młodym trenerem, który chwilę wcześniej zakończył swoją własną karierę sportową i zajął się szkoleniem młodzieży. Po kilku sezonach trafił na mnie, ściągnął mnie do swojej grupy, która cały czas się rozrastała. Tak nasze drogi się zeszły. Na początku była to tylko praca i przyjaźń. Byłam przekonana, że Jacek dba o mnie i spędza ze mną dużo czasu, abym dobrze czuła się w grupie. Później jednak okazało się, że miał trochę inne zamiary (śmiech). Przyjaźń przerodziła się w miłość, która trwa do dzisiaj.

Jacek Torliński: Nie będę ukrywał, Ania bardzo mi się podobała, zarówno osobowościowo, jak i fizycznie.

A do tego była zdolna...

J.T.: Zdecydowanie. Jedno z drugim się nie wykluczało (śmiech).

A.R.: Między nami jest mała różnica wieku, bo tylko 2 lata. Byliśmy młodzi, ja miałam 19 lat, a Jacek 21, więc relacje trener - zawodnik były trochę inne.

J.T.: Nadal jesteśmy młodzi.

A.R.: Masz rację, tego się trzymajmy! (śmiech)

Zakończyła pani karierę 1,5 roku temu mając niespełna 34 lata. Jak teraz wygląda wasza codzienność?

A.R.: Podobnie jak wcześniej, tylko że teraz spędzamy zdecydowanie więcej czasu na miejscu, w domu. Bardzo nam tego brakowało. Przez ostatnich kilkanaście lat żyliśmy cały czas na walizkach, a w domu byliśmy gośćmi. Teraz jest odwrotnie. Staramy się też kontynuować swoją pasję, którą jest podróżowanie. Postanowiliśmy sobie, że będziemy odwiedzać wszystkie te miejsca, do których jeździliśmy dotychczas na zgrupowania. Chcielibyśmy je zobaczyć z innej perspektywy, z perspektywy turysty, a nie zawodnika, który bardzo często widzi tylko stadion lekkoatletyczny, hotel i lotnisko.

J.T.: Cieszymy się takim normalnym życiem. 

Odkryliście się na nowo? Macie jakiś podział obowiązków domowych?

A.R.: A to może Jacek niech się wypowie (śmiech)

J.T.: Podział obowiązków jest, tylko niekoniecznie ja muszę zawsze go przestrzegać (śmiech).

A.R.: To raczej ja zajmuję się domem. Zaczęłam gotować. Wcześniej mi się to nie zdarzało, z tego względu, że większość czasu spędzaliśmy w hotelach, więc posiłki zawsze były dla nas przygotowane. W wieku trzydziestu paru lat stanęłam w kuchni i muszę przyznać, że całkiem miło spędzam w niej czas. To dla mnie zupełnie nowe odkrycie, które daje mi ogromną radość i poczucie prawdziwego bycia w domu.

A czy macie jakieś inne wspólne pasje poza podróżami i gotowaniem? Może uprawiacie jakiś sport?

A.R.: Zawsze interesowały nas sporty ekstremalne, więc skoki na spadochronie i nurkowanie mamy już za sobą. Lubimy nowe wyzwania. Na co dzień także aktywnie spędzamy czas. Ja obecnie przygotowuję się do mojego pierwszego maratonu. Za mną więc kilka miesięcy przygotowań. Jacek również biega.

J.T.: Trochę mniej (śmiech). Bardziej wracam do biegania.

A.R.: Dla mnie bieganie, to jest też forma trenowania. Po kilkunastu latach intensywnego treningu, postanowiłam, że w ogóle odstawiam sport, bo chcę odpocząć. Wytrzymałam 2 tygodnie (śmiech). 

Obecna sytuacja pozwoliła wam także na przyjęcie pod swój dach nowego członka rodziny.

A.R.: Tak, zgadza się, mamy psa. Dużo wcześniej chcieliśmy się na niego zdecydować, gdyż oboje wychowywaliśmy się w domach, gdzie były psy. Jednak dopiero teraz, gdy jesteśmy na miejscu, gdy dla tego psa mamy czas, stało się to możliwe. Od niedawna obserwowałam facebookowy profil schroniska Ciapkowo w Gdyni. Jacek znalazł tam taką małą, kilkutygodniową porzuconą psinkę. Akurat byliśmy na wakacjach w Tajlandii. Siedząc w łodzi, mając bardzo słaby zasięg, zadzwoniliśmy do znajomych, żeby ci zadzwonili do schroniska, że my bardzo chcemy tego psiaka (śmiech). 24 grudnia wróciliśmy do Polski i rano odebraliśmy psa. Nasza Patti ma obecnie 10 miesięcy i jest niezłym rozrabiaką, ale tylko wtedy gdy nas nie ma w domu. Gdy jesteśmy, jest aniołem (śmiech).

A czym się dzisiaj zajmujecie zawodowo?

A.R.: Sportem, ale amatorskim.

J.T.: Ania biega i dzięki temu promuje sport i zdrowy ruch. Jest ambasadorką programu Energa Athletic Cup.
A.R.: To program, który trwa już 8 sezon przy Sopockim Klubie Lekkoatletycznym. Tworzymy aktywną grupę dzieci ze szkół podstawowych. Zachęcamy je do aktywnego spędzania czasu, organizujemy im zgrupowania, sportowe konsultacje na stadionie i zawody. Z tego programu wyrastają lekkoatleci, którzy biorą udział w mistrzostwach Polski, czy świata. A poza tym prowadzimy swój własny biznes, też związany ze sportem. Posiadamy całoroczne hale sportowe w Trójmieście do gry w piłkę nożną. Wciąż więc jesteśmy blisko sportu. Jacek stara się odpocząć od trenerskich obowiązków, choć nie ukrywamy, że w niedalekiej przyszłości może się to zmienić.


A czy praca z żoną, mężem jest trudniejsza? Czy więcej się wymaga, czy właśnie mniej?

A.R.: Teraz po latach może nam się wydawać, że wymagaliśmy od siebie więcej, ale z drugiej strony nie znamy innej relacji. Oboje chcieliśmy jak najlepiej. Myślę jednak, że fakt, że Jacek był nie tylko moim trenerem, ale także mężem, sprawiał, że dawałam z siebie 100%. Oczywiście były takie momenty, kiedy to przeszkadzało, kiedy te emocje brały górę. Starliśmy się wtedy rozmawiać. Komunikacja jest przecież podstawą zdrowych relacji i współpracy.


No właśnie. Przez większość roku byliście poza domem, ale razem. Nie musieliście rezygnować z pasji ani z miłości. Z drugiej strony nie mogliście od siebie odpocząć, gdy na przykład dochodziło do sprzeczki. Jakie inne plusy i minusy wynikały z tej relacji trener/mąż – zawodniczka/żona?

J.T.: Zdecydowanie łatwiej było nam się porozumieć, gdyż znaliśmy się lepiej niż normalnie znają się trener i zawodnik. Plusem było też to, że cały czas byliśmy razem, że nie było to małżeństwo na odległość. Natomiast minusem było to, że nie można było mieć tej swojej odskoczni, czyli wrócić do domu i powiedzieć swojemu partnerowi, że w pracy było dziś źle i że współpracownik dał tak w kość, że ma się wszystkiego dosyć.

A.R.: Po prostu nie mogłeś na mnie ponarzekać (śmiech)

J.T.: My nawet jeśli się kłócimy, to rozwiązujemy spór tego samego dnia. Każdy nowy dzień, to nowy start. Nie miewaliśmy i nie miewamy cichych dni.

A.R.: A to prawda. Tego może nauczył nas też sport. Mieliśmy wspólny cel, bardzo nam na nim zależało i chcieliśmy go realizować jak najlepiej. Wiedzieliśmy, że powinno nas to łączyć, a nie dzielić. Tak nam zostało również w życiu prywatnym


Skok o tyczce to niebezpieczny sport. W Sopocie w 2011 r. doznała pani urazu dłoni, w Spale w 2013r. pęknięcia czaszki, po którym na kilka miesięcy straciła pani węch i smak. Czy zmysły wróciły już w 100%?

A.R.: Nie w takiej formie jak kiedyś, ale jest zdecydowanie lepiej niż zakładali lekarze. Przez tych kilka  miesięcy po wypadku musiałam nauczyć się zapachów i smaków na nowo. Najgorsza była utrata smaku, zwłaszcza że zdarzyło się to w okresie świątecznym. Miałam jednak dużo szczęścia w nieszczęściu. Lekarze od razu powiedzieli mi, że są małe szanse, że wrócę do skakania. Nie chciałam zaakceptować takiej wiadomości, powiedziałam, że w taki sposób nie może się to skończyć i na pewno jeszcze wszystko się wyjaśni.


Mimo to, po 3 tygodniach wróciła pani na skocznię, by przygotować się do halowych Mistrzostw Świata w Sopocie. Jak w takich sytuacjach reagowaliście jako małżeństwo? Jak pan reagował?

A.R.: Jacek był tą osobą, która mnie stopowała. Zaraz po wypadku powiedział, że przede wszystkim chce mieć zdrową żonę i trzeba myśleć o przyszłości. 

J.T.: Miałem spore obawy, ale bez pewności lekarzy i ich decyzji, na pewno nie pozwolilibyśmy sobie na to, aby wrócić do treningów. Ania świetnie zna swoje ciało, wie na ile może sobie pozwolić, a kiedy odpuścić. To jest bardzo ważne u każdego zawodnika, by wiedział, gdzie jest ta granica bezpieczeństwa. 

A.R.: Najważniejsze jest to, aby o tych wypadkach nie myśleć, ale skupić się na tym, co jest do wykonania. Nie miałam żadnej blokady, nie czułam też strachu przed skakaniem. A przecież tylko wysokie skoki, nam wyczynowcom sprawiają przyjemność. Po wypadku w Spale miałam tylko 4 tygodnie treningu przed pierwszym startem w kwalifikacjach do MŚ. Aby się zakwalifikować, trzeba było osiągnąć wynik, który jak się potem okazało, dawał na tych mistrzostwach medal.

J.T.: Złoty. To było abstrakcyjnie wysokie minimum do osiągnięcia. Ani udało się je osiągnąć, mimo że trenowała tylko 4 tygodnie, zamiast 3-4 miesięcy normalnych przygotowań.

A.R.: To był niesamowity dowód na to, co potrafi psychika, na ile można się zmobilizować, aby osiągnąć cel.


W 2004 roku, gdy zdobyła pani pierwszy w historii polskiej lekkoatletyki brązowy medal IO w skoku o tyczce, pan mając 25 lat był wtedy prawdopodobniej jednym z najmłodszych na świecie trenerów medalistki olimpijskiej. Czy sukcesy zdobywane razem jako małżeństwo cieszą bardziej?

A.R.: Myślę, że tak. To zawsze było nasze skakanie, to zawsze byliśmy my, to była wspólna pasja, więc wartość sukcesu była dla nas zdecydowanie większa. Lata współpracy, podróżowania, zdobywania medali wiele nas nauczyły. Wiele nauczyliśmy się od siebie. Pierwszych kilka lat po ślubie to był przyspieszony kurs małżeństwa. Musieliśmy szybko dojrzeć i podjąć wiele trudnych decyzji.


A co uważacie za swój największy sukces czy najpiękniejszą chwilę w swoim związku? I czy jest ona związana ze sportem czy wręcz przeciwnie?

A.R.: Chyba podnoszenie się po porażkach. Gdy jechałam po medal, a wracałam bez niego, tego samego dnia mówiłam, że już kończę ze skakaniem. Jacek był wtedy tą osobą, która uświadamiała mi, że nie można się poddawać, tylko myśleć o przyszłości i realizować swoje marzenia i pasję. Porażki mają miejsce, takie jest po prostu życie i trzeba umieć unieść ten ciężar i żal. Na pewno nie wspominamy tego najlepiej, ale to właśnie te momenty dużo nam o nas powiedziały, wiele nauczyły i bardzo nas do siebie zbliżyły. Oczywiście zdobywanie medali, to również były piękne chwile. Każdy medal smakował inaczej, każdy miał inną wartość.

J.T.: Każdy medal miał swoją historię. Pytaniem jest więc, czy medal jest wartością, czy droga, którą trzeba było pokonać, aby go zdobyć. Nikt nie zdaje sobie do końca sprawy, jak wyglądało zdobycie medalu przez Anię na MŚ w Berlinie, gdy tydzień przed imprezą poważnie skręciła kostkę. Na 5 godzin przed zawodami nie wiedzieliśmy, czy Ania w ogóle będzie w stanie wystartować. Lekarze robili wszystko, żeby ją postawić na nogi, żeby chociaż mogła wziąć udział.

A.R.: A zdobyłam złoty medal.

Wasza małżeńska historia trwa już 10 lat. Czy w jakiś szczególny sposób obchodzicie rocznice? Robicie sobie romantyczne niespodzianki, czy może kupujecie użyteczne prezenty?

A.R.: Jacek jest specjalistą od tych użytecznych prezentów (śmiech).

J.T.: Po prostu jestem praktyczny (śmiech).

A.R.: To ja jestem tą osobą, która planuje, aby gdzieś wyjechać i miło uczcić naszą rocznicę, a Jacek zobaczy, że np. mam już popsuty telefon i stwierdza, że na pewno przydałby mi się nowy. Dobrze się więc uzupełniamy.

J.T.: Bez przesady. Zawsze cię zaskakuję wyjazdami na twoje urodziny.

A.R.: A to prawda. W tym roku, na 2 dni przed moimi urodzinami Jacek powiedział, że zabiera mnie na tygodniowa wycieczkę do Portugalii.

To czego wam życzyć?

J.T.: Uśmiechu.

A.R.: Dokładnie tak. Uśmiechu. Żebyśmy żyli razem długo i szczęśliwe, bo tak naprawdę to jesteśmy osobami spełnionymi i chcemy wykorzystać nasze życie jak najlepiej. Życzylibyśmy innym tego samego.