Przez dwanaście lat wiceprezydent Sopotu. Jego wielki znawca i wielbiciel. Poeta, prozaik, autor sztuk teatralnych, albumów i filmów dokumentalnych. Wojciech Fułek opowiedział nam o postaciach, które go fascynują i o tym, jakim widziałby swoje ukochane miasto. 

Panie Wojciechu, co z pańskim scenariuszem do serialu o Vilolettcie Villas?

Sam pomysł narodził mi się w głowie po obejrzeniu serialu o Annie German. Od razu muszę zaznaczyć, że Villas nie jest postacią z mojej muzycznej bajki. Jestem wychowany na muzyce rockowej, na największych światowych i polskich zespołach. Ale jest to niesamowita postać, o wiele bardziej wielowymiarowa, niż Anna German, która była kryształowym, dobrym człowiekiem, pokaranym przez los, który zesłał na nią chorobę. Violetta Villas w różnego rodzaju kłopoty, uzależnienia wpadała sama. A jednocześnie była jednym z największych i najbardziej nie tyle niewykorzystanych, co wręcz zmarnowanych talentów. Zaczęliśmy ten serial pisać z moim przyjacielem, reżyserem Pawłem Chmielewskim, z którym wcześniej zrobiliśmy filmy poświęcone Franciszkowi Walickiemu, czy trzem dekadom polskiego rocka. Pięć odcinków scenariuszowych jest już przez telewizję zakupionych, pięć następnych czeka na kolejną transzę. Villas to nie tylko wielowymiarowa postać, ale też jedyny polski wykonawca, który występował na tej samej scenie, co wielkie  gwiazdy jak Barbara Streisand, Paul Anka, czy Frank Sinatra. A jednak po powrocie z Las Vegas do Polski, nigdy nie wykorzystano w zasadzie talentu Villas, potencjału, który w sobie bez wątpienia miała. Został on w rozmaity sposób roztrwoniony. 

Na jednym ze spotkań autorskich zaproponował pan temat „Vilotella Villas i Czesław Niemem – biografie równoległe”. Gdzie występują między tymi, tak różnymi przecież artystami, te korelacje?

Przede wszystkim uważam, że są to dwa największe powojenne talenty na polskiej scenie muzycznej. Ale zacząć trzeba od tego, że oboje urodzili się niemal w tym samym czasie, różnica między nimi wynosi kilka miesięcy. Co prawda Niemen nie urodził się, jak Villas, zagranicą - Stare Wasiliszki to była przecież wówczas II Rzeczpospolita - ale obydwoje przyjechali do powojennej Polski już zza granicy. W przypadku Villas była to Belgia, Niemena – Białoruś (a w zasadzie wtedy ZSRR). Oboje  przechodzili gruntowną edukację w szkołach muzycznych. Byli też, o czym mało kto wie, multiinstrumentalistami. On swoją edukację w liceum muzycznym w Gdańsku zaczął od oboju, instrumentów ludowych, potem grając na organach i gitarze, z którą występował w studenckim kabarecie „To Tu” na scenie Żaka, a później w „Niebiesko - Czarnych”. Ona zaś grała m.in. na fortepianie, skrzypcach i puzonie.  

Obydwoje debiutowali też niemal w tym samym czasie.

Tak, na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Villas wystąpiła w 1961 roku na pierwszym sopockim festiwalu, który wówczas odbywał się zresztą w hali gdańskiej stoczni, Niemen także wówczas stawiał na scenie swoje pierwsze kroki. I tak jak Violettcie Villas pseudonim wymyślił Władysław Szpilman, tak Wydrzycki stał się Niemenem za sprawą żony Franciszka Walickiego. Ich drogi biegły równolegle, ale często się też przecinały. Spotykali  się np. podczas wyjazdów zagranicznych, które początkowo były wspólne: Szczepanik, Niemen, Niebiesko - Czarni i Villas trafili do paryskiej „Olimpii”. Podobnie nieudane były też  ich próby podbicia zagranicznych rynków. Bo, owszem, to dla polskiego artysty gigantyczny sukces występować przez lata na scenie w Las Vegas - z czego przez dwa lata we własnym programie - ale to jednak tylko Las Vegas, nie płyta, nie trasa koncertowa, nic co podbiłoby świat,  w sumie barwny epizod w estradowej karierze. Tak jak dla Niemena sukcesem – z punktu widzenia PRL - ale też epizodem bez kontynuacji było wydanie płyty we Włoszech, czy później w USA. 

W ich życie wtrącała się też często polityka. 

Polityka, która w dużej mierze zniszczyła karierę Villas – artystka podpisała zobowiązanie do współpracy ze służbami PRL, co pewnie odbiło się na jej psychice i różnych fobiach. W przypadku Niemena było to swego rodzaju prześladowanie medialne, którego apogeum było wyemitowanie w stanie wojennym, nagranego jeszcze  przed jego wprowadzeniem, programu artysty, z czego ten przez długi czas nie mógł się otrząsnąć. 

Oboje też, jak się wydaje, znaleźli się w niewłaściwym kraju. Gdyby urodzili się na Zachodzie, dzięki swoim predyspozycjom i talentowi odnieśliby z pewnością nieporównywalnie większy, światowy sukces.

Też tak uważam. Trafili może w swój czas, ale nie w swoje miejsce. Podejrzewam, że Violetta Villas, z tym swoim niezwykłym głosem, zrobiłaby wielką karierę. Nie zajął się nią jednak nikt poważny, nie komponowano dla niej piosenek, nie wydawano płyt. Siermiężna Polska Władysława Gomułki nie była na nią gotowa. To była gwiazda, która potrzebowała blichtru, rewii, schodów, orkiestry, a nikt nie chciał i pewnie też nie mógł w ówczesnej rzeczywistości jej tego zapewnić. Niemen był, na szczęście, o wiele bardziej samodzielnym artystą: był kompozytorem, pisywał świetne teksty, umiał sobie zapewnić repertuar. Ale pozostał, oboje pozostali, w tym naszym grajdołku...

Wspomniał pan Franciszka Walickiego. I on też zdaje mi się człowiekiem, który mimo olbrzymich zasług dla naszej muzyki, pozostał niedoceniony, nieco w cieniu...

To prawda. Frankowi niezmiernie dużo zawdzięcza nie tylko świat polskiego rocka, ale także jazzu. Przecież to właśnie  on zorganizował dwa pierwsze międzynarodowe festiwale jazzowe w Sopocie i to on wyprowadził tę muzykę z podziemia. Później porzucił jazz i stwierdził, że to rock and roll jest przyszłością. Wyczuł kierunek. Według mnie, jest to postać absolutnie niedoceniona. Za moment ukaże się jego książka. To ostatnia książka Walickiego, będzie w niej część, w której opisuję Franka z mojego punktu widzenia: jako mentora, niezwykle ważnej dla mnie postaci. I tam dokładnie napisałem to, co pan przed chwilą powiedział. Że gdyby żył w USA byłby postacią na miarę Pułkownika Parkera, odkrywcy Presleya. 

Do tego napisał kilkadziesiąt ponadczasowych piosenek. 

Był  absolutnie mężem opatrznościowym polskiego rocka, bez niego ta muzyka byłaby u nas spóźniona co najmniej o kilka lat. Franek nigdy siebie nie eksponował. Poznałem go, kiedy organizowaliśmy festiwal dinozaurów polskiego rocka, którzy byli, jak się okazało, rozproszeni po świecie – występowali na statkach, albo w jakichś klubach. I wówczas dopiero się okazało, jak ogromny ma autorytet i jak wielką, i ważną jest dla tych wszystkich artystów postacią. Bo pod jego wpływem niemal wszyscy zaproszeni pojawili się w 1986 roku, i rok później, na scenie. Myślę, że jego dorobek zasługuje na coś więcej, dlatego zabraliśmy się za jego upamiętnienie w postaci książki, a wcześniej, w latach 90-tych nakręciliśmy film dokumentalny o nim...

No właśnie, co znaczy tytuł tegoż filmu „...i nie żałuj tego”?

To cytat z ostatniego wiersza Franciszka Walickiego. Wiersza, który nie zmienił się nigdy w piosenkę, a który jest taką wyliczanką: mogłeś to, mogłeś tamto, mogłeś mieć wszystko, ale nie żałuj tego, bo szedłeś własną drogą. I takie było jego motto życiowe. Zajmował się różnymi zawodami, porzucając je, by zająć się czymś innym, za każdym razem, moim zdaniem, dużo ryzykując. Ta książka jest w jakimś sensie podsumowaniem jego krętego życia. Walicki to postać niezwykle godna upamiętnienia. Dlatego zaczęliśmy pisać scenariusz filmu fabularnego o Franku. Nie będzie to typowa biografia, opis całego życia. Film kończyć się będzie na latach 70-tych ubiegłego wieku. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale początek wymyśliłem sobie niemal bondowski.

Kogo by pan widział w głównej roli?

Fizycznie i charakterologicznie, osobą która by fantastycznie pasowała by do tej roli jest Marcin Dorociński. Nawet pisząc pewne sceny wyobrażałem sobie w nich właśnie jego. On nawet fizjonomię ma podobną do Franka, choć mógłby być nieco wyższy. Walicki miał 1,93 cm wzrostu i był w młodości świetnym koszykarzem. 

Kolejną postacią, którą pan upamiętnił - w dokumencie „Człowiek ze złotym obiektywem” - jest Marek Karewicz. Fotograf, który przeszedł do historii polskiej muzyki rockowej dzięki jednemu zdjęciu, choć zrobił ich tysiące. Mówię tu oczywiście o ikonicznej wręcz fotografii, która znalazła się na „Bluesie” Breakout'ów... 

Jego zbiór jest ciągle katalogowany. To są, o ile mnie pamięć nie myli, dwa miliony fotografii! Jego największą pasją był zawsze jazz, ale właśnie okładka płyty „Blues” grupy Breakout, zdjęcie Tadka Nalepy z synem Piotrem, jest pamiętana najbardziej. Ale on sam za najważniejsze swoje zdjęcie uważa fotografię Milesa Davisa z koncertu w Sali Kongresowej. Zachwycił się nią sam artysta, który poprosił Karewicza o zgodę na jej wykorzystanie. I kiedy Karewicz przyjechał na zaproszenie Davisa na wystawę i koncert, to zobaczył tę fotografię, wielką na kilkadziesiąt metrów, zawieszoną na wieżowcu na Manhattanie. Zawsze mówił, że nic lepszego nie mogło mu się zdarzyć i już się nie zdarzy w jego życiu. Myślę, że jego praca jako twórcy okładek płytowych jest bardzo niedoceniona, a zrobił ich dwa tysiące! Niemal każda ważna polska płyta - nie tylko jazzowa, czy rockowa - z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jest jego autorstwa! 

Rozmawiając z panem, nie mogę nie poruszyć tematu pana ukochanego miasta, Sopotu. Był pan przez wiele lat jego wiceprezydentem. Co twórcę piosenek, wierszy, felietonów, opracowań historycznych, książek, albumów, sztuk i filmów podkusiło, żeby w pewnym momencie życia zostać lokalnym politykiem? 

Absolutny przypadek. Przypadek, który miał później swoje konsekwencje, ma je zresztą do dzisiaj. W 1989 roku miałem ciężki wypadek samochodowy. Przez dwa lata chodziłem o kulach. Pewien mój znajomy, znając moją miłość do Sopotu i fakt, że z powodu wypadku chwilowo miałem przymusową przerwę w pracy zawodowej, zaproponował mi, bym został radnym w pierwszych wolnych wyborach, zresztą z listy „Solidarności”. I tak wsiąkłem. Po pierwszej kadencji nadal byłem radnym, a później wiceprezydentem miasta. I tak zleciało 12 lat. Rozstałem się z tą funkcją wtedy, kiedy kierunek rozwoju miasta przestał mi odpowiadać, a jego odłożone w czasie efekty widać w tej chwili. Sopot zaczął bowiem niebezpiecznie zmierzać w kierunku nocnej imprezowni, na każdą kieszeń i dla każdego. A mnie wydawało mi się, że to miasto powinno być bardziej elitarne. Elitarność zawsze się będzie kłócić z masowością. Myślę, że trochę za mało uwagi przywiązuje się do tego, czym to miasto powinno być poza sezonem. A być powinno typowym, wysokiej klasy kurortem. Moją idee fix było stworzenie tras artystycznych po Sopocie. To tyleż  gigantyczny potencjał, co kompletnie niewykorzystany. Trasę szlakiem sopockich imprezowni należy, według mnie, zastąpić trasą między miejscami, związanymi z  Miłoszem, Herbertem, Afanasjewem, czy Osiecką. Czemu nie? Czyż nie byłby to turystyczny magnes? Podobnie jak np. „szlak muzyczny”, sportowy, czy plastyczny. Zawsze można pomarzyć…