Uznawany za jednego z najbardziej solidnych i najbardziej charakterystycznych kontrabasistów w naszym kraju. Od początku swojej muzycznej działalności związany przede wszystkim ze sceną yassową, a życiowo z Gdańskiem i Kaszubami. Olo Walicki opowiada nam o swoim, nie tylko muzycznym, świecie. 

"Kontrabas to kłopotów moc / Nie wiem jak dłużej nosić go / Kontrabas to jazzowy krzyż / I nie mam siły z nim przez życie iść" to tekst Tymona Tymańskiego z twojej płyty. Los kontrabasisty rzeczywiście jest tak ciężki?

Wspominam trasy koncertowe jeszcze na początku mojej muzycznej drogi, jako 16-latek ulicami kolejnych miast nosiłem na plecach kontrabas, a w rękach wzmacniacz i torbę. Nadludzkim wysiłkiem wkładałem ten majdan do wagonu PKP, przeciskałem się wąskim korytarzykiem do mojego przedziału i lokowałem kontrabas nad głowami pasażerów - w poprzek przedziału. Czasem otrzymywałem za to mandat, a już regularnie przykre komentarze. Pod tym względem było to przekleństwo. Jednak nie tylko ten aspekt może uprzykrzać bycie kontrabasistą. Jak wiesz, istnieje pewna hierarchia ważności ról poszczególnych instrumentów na scenie i w zespole. Na froncie mamy najczęściej wokalistę lub saksofonistę. To on jest liderem i mówi, co reszta w tyle ma grać - i krótko mówiąc - kieruje całą załogą. Dla kontrabasisty to właśnie jest najbardziej niebezpieczne, stać się jedynie wykonawcą czyjejś wizji, bez prawa głosu i samodzielności. Dla mnie wolność i niezależność jest podstawą spokoju w życiu i również istotą muzyki, dlatego ponad 10 lat temu przeszedłem głębszą przemianę zmieniając swoją rolę “muzyka szeregowca” w rolę samodzielnego twórcy. Teraz jestem wolny i szczęśliwy, a przede wszystkim to ja sam odpowiadam za swój kontrabasowy los.

Związałeś swoje życie z kontrabasem? Dlaczego akurat wybrałeś ten instrument?

Kontrabas najczęściej pełni rolę podstawy harmonicznej i rytmicznej, a także wyznacza puls w muzyce. Jego rolą jest stawianie fundamentu pod całą konstrukcją. Takimi ideałami tłumaczyłem sobie przed laty swoją rolę w zespole i właśnie wybór tego instrumentu. Istnieje też aspekt pokusy organiczno - pierwotnej, polegający zarówno na pełnym zespoleniu, wtuleniu się ciała kontrabasisty w tę wielką drewnianą rzeźbę, jak i oddaniu się niemal mistycznej formie masażu - niskimi i ciepłymi basowymi drganiami instrumentu. Przyznasz więc, że takie zracjonalizowanie powodu gry na kontrabasie mogło mną zawładnąć.  

Od kiedy chciałeś zostać muzykiem? 

Muzykiem czułem się od kiedy pamiętam. Gdy moja starsza siostra rozpoczęła naukę gry na skrzypcach, a w domu pojawiło się pianino grałem już bez przerwy. Oczywiście równolegle, kluczowe było otrzymanie od rodziców zrozumienia, wsparcia i zachęty do wszelkich form zainteresowania sztuką. To nic innego jak mieć od dziecka możliwość kształtowania się tego typu wrażliwości. Potem był okres fascynacji klasyką. Spędziłem ze dwa lata w gdańskiej filharmonii nie opuszczając żadnego z piątkowych koncertów. Bardzo ważne też dla mnie - mocno jąkającego się dziecka - było znalezienie alternatywnej formy komunikowania się ze światem - poprzez muzykę. To coś więcej niż granie melodii. Miałem potrzebę wyrażania dźwiękiem emocji i tego szukałem od początku. 

Współpracowałeś, nadal współpracujesz, z wieloma świetnymi muzykami, przede wszystkim ze sceny yassowej, ale też z mainstreamem. Możesz przeprowadzić swego rodzaju wiwisekcję i powiedzieć, od kogo czego się nauczyłeś? Który z nich wywarł na ciebie największy wpływ?

Pierwsze muzyczne i pozaszkolne kroki stawiałem z Jerzym Mazzollem, Jackiem Olterem, Rysiem Tymańskim, czy w Łoskocie z Mikołajem Trzaską. Graliśmy muzykę improwizowaną, bardzo intuicyjną. Rozwijaliśmy swoją wrażliwość słuchając setek wspaniałych płyt gigantów światowego jazzu i freejazzu. Rozmawialiśmy, przyjaźniliśmy się i pozwalaliśmy sobie na muzyczne eksperymentowanie, poszukiwanie samych siebie w tej płaszczyźnie. Był to też rodzaj terapii grupowej w czasie przemian ustrojowo - społecznych w Polsce przełomu lat 80 i 90-tych. Równolegle do yassowej eksplozji wolności grałem zdecydowanie konwencjonalną odmianę jazzu ze szkolnym kolegą Leszkiem Możdżerem. Lechu zaczął wciągać mnie w świat mainstreamu. Mając 21 lat trafiłem do kwartetu Zbyszka Namysłowskiego na kolejnych 8 lat studiów muzycznych. Zbyszek to gigant kompozycji, aranżacji i improwizacji, wymagający artysta, ale i mój przyjaciel, który wprowadzał mnie - wówczas młodziaka - w tajniki rozległego i złożonego świata muzycznego profesjonalizmu. Miałem też rodzaj alternatywy wobec tej jazzowej powagi i sporo radosnych przygód spotkało mnie z zespołem Szwagierkolaska. Wielkie sceny, tysiące fanek i fanów, imprezy, szaleństwa i niekończące się trasy koncertowe. 

Dwie najważniejsze płyty z twego, nazwijmy to, solowego okresu, to płyty nawiązujące do Kaszub - regionu z którym jesteś związany, bo przez lata tam mieszkałeś, pomieszkujesz nadal - swego rodzaju dialog z kaszubszczyzną i chęć pokazania jej z twego osobistego punktu widzenia. To był świadomy wybór, czy przypadek?

Przypadkiem była przed laty propozycja przygotowania dużego koncertu otwierającego Festiwal Folkowy Europejskiej Unii Radiowej. Larry Okey Ugwu z ramienia NCKu poprosił mnie, żebym w specjalnie przygotowywanym materiale postarał się odnieść do naszego regionu, czyli Kaszub. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę! Napisałem muzykę i nagrałem płytę o mojej krainie, o mojej autentycznej fascynacji miejscem i ludźmi tam żyjącymi. Natomiast płyta Kaszebe 2, to już w pełni świadomy ruch i decyzja - to rodzaj przewrotnego komentarza i opisu złożoności Kaszub, ale i też szerzej: polskiej prowincji. 

Powiedziałeś w którymś z wywiadów, że Kaszuby są zarazem piękne i straszne. Jaki ich aspekt jest piękny, a jaki straszny?

Otaczający nas świat jest złożony z wielu odcieni natury - również ludzkiej. Kaszubskie lasy i bory bywają równie dziewicze i pachnące ściółką, co zaśmiecone przez okolicznych mieszkańców, czy po prostu zryte kołami quadów przez oszalałych turystów. Surowe warunki życia w tej krainie budują w ludziach więź i solidarność, gotowość niesienia wzajemnej pomocy, ale niestety nie eliminują społecznych patologii, jak choćby pijaństwa, kłamstwa czy głupoty. Tak chyba jest wszędzie, więc nie chciałem idealizować obrazu Kaszub jednocześnie zacierając prawdę o naszym świecie. 

Przed naszą rozmową po raz kolejny przesłuchałem płytę Kaszebe i wciąż zadziwia mnie jej różnorodność: co piosenka to niemal kompletnie inna stylistyka. O tej różnorodności zadecydowało, jak rozumiem to, że każdy z tekstów na tej płycie jest inny, ponieważ napisany jest przez innego autora?

Różnorodność tekstów to raczej fakt równoległy. Od początku pracy nad płytą w mojej muzyce chciałem wydobyć różne estetyki brzmieniowe i stylistyczne. Znajdziemy na niej śpiewy ministrantów, rockowe riffy gitarowe, archaiczne brzmienie sampli nagrań dokumentów terenowych z lat 50-tych XX wieku, amerykański instrument folkowy dulcymer i w końcu brzmienie sprężynowych piłkarzyków - gry planszowej mojego dzieciństwa. Porównam to do różnorodności pór roku, czy dnia. Na płycie mamy więc możliwie rozłożysty wachlarz literacko - muzycznej eklektyczności. 

Kaszebe 2 została płytą poprzedniego roku w głosowaniu jury trójmiejskiej nagrody muzycznej DOKI. Za pierwszą płytę Kaszebe otrzymałeś z kolei Gryfa Pomorskiego. Jak traktujesz takie nagrody?

Każde wyróżnienie i dobre słowo o mojej pracy jest jak pokarm. Jest zwrotem pozostawianej w kolejnych realizacjach energii i zasila mnie na przyszłość. W ostatnich latach, w dobie łatwości komunikacji poprzez internet, otrzymuję ogromną ilość prywatnych listów i komentarzy związanych z moją działalnością muzyczną. Czasem to tylko kilka miłych słów, czasem obszerne recenzje płyt lub koncertów, a czasem opisy sytuacji - choćby takiej, gdy cała rodzina słucha płyty Kaszebe 2, a dzieci czekają z utęsknieniem na frazę tekstu w piosence “Las”, żeby radośnie wykrzyczeć - “…stare gacie!…” To jest dopiero nagroda!

W mojej ocenie Kaszebe 2 to summa twoich muzycznych doświadczeń, choć akurat jazzu, z którym przez wiele czasu byłeś związany, tam nie uświadczysz. Ale również penetrowanie nowych terytoriów. Też ją tak odbierasz?

Dla mnie istotą jazzu jest improwizacja oraz interpretacja. Te elementy są ze mną związane nierozłącznie, również na tej płycie. Myślę, że wciąż dominuje wokół nas obraz jazzu jako muzyki z saksofonem, trąbką, fortepianem i kontrabasem. Ja też się wychowywałem w takiej atmosferze klubowego dymu i czarno-białych plakatów z portretami Milesa Davisa czy Luisa Armstronga. Jednak w ostatnich latach szybko nadeszły zmiany i nastąpiła nowa epoka w muzyce improwizowanej. Nadal mamy, choć już lekko muzealny, świat konwencjonalnego jazzu, ale mamy też współczesność, która często polega na interdyscyplinarności, na łączeniu i przenikaniu muzyki z innymi dyscyplinami sztuki. Kaszebe 2 jest wypowiedzią poprzez połączenie muzyki z tekstem, grafiką i formami video. Wydało mi się też zupełnie naturalne przygotowanie jakiś czas temu materiału, a właściwie spektaklu w duecie z Andrzejem Sewerynem, gdzie płaszczyznami naszych działań stały się - słowo, muzyka, scenografia w formie instalacji i w końcu oś dramaturgii - jako istota wypowiedzi scenicznej. 

A powiedz mi szczerze: chciałbyś, żeby twoje piosenki hulały po listach przebojów, żeby były często grane w radiu? Grzesiek Nawrocki z zespołu Kobiety powiedział mi, że nie chciałby być sławny, tylko dobry. Ty już jesteś dobry, więc może czas na bycie sławnym?

Haha, no i jak tu się odnieść do twoich słów… Chcę być dobry - to pewne. To nie tylko mój cel muzyczny, ale głównie jako człowieka żyjącego wśród innych ludzi. A co do list przebojów, to jest jasne, że nie robię takiej muzyki, bo nie jestem takim człowiekiem. Nie potrafię i nie chcę być tak wyrachowany by celem stała się sława i kasa. Świat celebrytów jest dla mnie pusty i nie widzę sensu pchania się w tę nicość. W mojej pracy muszę więc łączyć obecność w mediach i promowanie wydarzeń artystycznych z jednoczesnym zachowaniem normalności, a przede wszystkim unikaniem tandetnych zagrywek pod publikę. Pozostaję więc sobą na ile to możliwe - staram się o to.