Jest to opowieść o Polsce, która z jednej strony cieszy się odzyskaną niedawno wolnością, a z drugiej wierzy w świetlaną – wreszcie! – przyszłość. Opowieść o kryzysie, ale i o wojnie – w której nadejście trudno uwierzyć. Oraz o dziewczynie, która musiała stać się silna. To krótka charakterystyka książki Dżoker Michała Piedziewicza, której pierwszoplanowym bohaterem jest miasto. Miasto Gdynia. Z autorem, o Gdyni, wspomnieniach i pisaniu rozmawia Katarzyna Graj. 

Mieszka pan w Krakowie, ale skończył pan gdyńskie III LO. Zostawił pan w Gdyni kawałek serca? 

To, że zostawiłem, to jedno. Ale ciekawe, że je później odnalazłem. Bo wyjeżdżając przed laty z Trójmiasta nie czułem wielkiego żalu. Za to z czasem, zwłaszcza, gdy przywozić zacząłem tu gości i pokazywać im czy to Gdańsk, czy Sopot czy Gdynię, zacząłem również dostrzegać coraz więcej zalet każdego z tych miast. Gdańsk wręcz odkryłem, bo wcześniej – choć dziwnie to może zabrzmi – bardzo mało go znałem. 

Gdynia z reguły kojarzy się z Kamienną Górą i Skwerem Kościuszki. Jaka jest Gdynia we wspomnieniach Michała Piedziewicza? Bywała czasami smutna, zadziorna?

Jeżeli chodzi o topografię miasta, to związany jestem ze Wzgórzem i Śródmieściem. Ale rozumiem, że nie o to w Pani pytaniu chodzi. Mój tata był marynarzem – więc Gdynia to dla mnie również port i statki, ich pokłady i korytarze. Czy Gdynia bywała ponura? Bywała, mam wrażenie, że druga połowa lat 80 była bardzo szara. Zdarzało się też, że cuchnęła – gdy nad całym miastem unosił się zapach wyładowywanej w porcie mączki rybnej. Ale z drugiej strony był to czas najważniejszych strzelanych bramek (i co z tego, że w meczach zupełnie bez znaczenia), potem koncertów rockowych w Domu Kolejarza, no i pierwszych miłości. Była więc Gdynia miastem cudów – bez dwóch zadań.  

Jest Pan związany z mediami i agencjami reklamowymi. „Dżoker” to pana debiut. Po co panu pisanie? 

Z tych samych powodów, dla których na pewnych etapach życia chcemy naśladować sportowców lub muzyków. Po prostu nam imponują, chcemy być jak oni. No więc nie są dla mnie idolami autorzy reklam, za to pisarze – jak najbardziej. 

Kto na przykład? Czyją książkę kupiłby pan za ostatnie pieniądze?

Łatwiej odpowiedzieć mi w ten sposób: gdybym stracił całą swoją bibliotekę, to bardzo bym chciał odzyskać „Imię Róży” Umberto Eco. Albo „Drogę” Cormaca McCarthy`ego. Albo Prousta, Hrabala, Miłosza... Wybiegając w przyszłość liczę na to, że Dorota Masłowska zaskoczy mnie jeszcze raz  - jak „Wojną polsko-ruską”, czy „Pawiem królowej”. 

W „Dżokerze” spotykamy się z pokoleniem trzydziestolatków żyjących w latach 30-tych, dotkniętych wojną. Nie łatwiej byłoby pisać o współczesnych trzydziestolatkach?

Wydaje mi się, że zdecydowanie trudniej. Myślę, że sami dla siebie jesteśmy dość niewyraźni, nieokreśleni, nie zawsze znamy przyczyny swoich zachowań, a na pewno nie znamy większości ich konsekwencji. Inna sprawa, że nawet pisząc o wydarzeniach sprzed osiemdziesięciu lat, pisze się o tym, co dotyka nas współcześnie. Przecież nam także wydaje się, że wolność mamy daną już na zawsze, że szaleństwa przeróżnych dyktatorów nas nie dotyczą. Oby tak było, choć tamto pokolenie dość mocno się na zawiodło... 

Teoretycznie nie byli przygotowani na zwód jaki ich spotkał, ale ogrom ludzi wyszedł z tego poturbowany, lecz obronną ręką. Czy według pana dzisiejsi trzydziestoletni Polacy umieliby stanąć twarzą w twarz z wojną?

To zbyt trudne pytanie, nie potrafię odpowiedzieć. W każdym razie mniej mam ochotę myśleć o tych, którzy na wojenkę pobiegliby z ochotą. Interesujący są ci, którzy w najgorszych okolicznościach potrafią zachować się godnie. Mam nadzieję, że znalazłoby się takich sporo. 

Czy pana zdaniem nasze pokolenie bardzo różni się od tego sprzed 90 lat? 

Na pewno nie. Najważniejsze są dla nas nasze marzenia, plany, nasze radości i zawody, spotykamy ludzi dobrych i złych, świat raz wydaje nam się piękny, kiedy indziej groźny i okrutny. Internet i smartfony to detale dla naszego bycia w gruncie rzeczy zupełnie nieistotne. 

Co skłoniło pana do tego, by odbyć  tak odległą podróż w czasie?

Bardzo chciałem opowiedzieć o Gdyni, bo miałem wrażenie, że o fenomenalnej historii jej powstania pamięta się i mówi zbyt mało. Mogłem oczywiście zacząć swą opowieść kilka lat wcześniej – jeszcze w rybackiej wiosce, ale uznałem, że rok 1929 to lepszy moment. Wtedy Gdynia musiała wyglądać niezwykle: już nie wioska, jeszcze nie miasto, dzieciak w ubraniu starszego brata. 

Wiem, że przygotowuje pan kontynuację „Dżokera”. Czy w niej także spotkamy się z Trójmiastem i jego mieszkańcami?

Zdecydowanie tak, sceneria pozostanie ta sama.