Monika Błaszkowska - Projektowanie to wyzwanie

Monika Błaszkowska

Projektowała suknie ślubne ze szkła i betonu, krawaty, opakowania dla branży kosmetycznej, zlewy, porcelanę, meble i lampy, apartamenty, przychodnie, kliniki. Pracowała jako projektantka dla sieci IKEA, prowadzi też własną pracownię Moka Design, specjalizującą się w projektach wnętrz służby zdrowia. Swoją kreatywność pożytkuje również w firmie Migaloo Lightning zajmującej się oświetleniem dekoracyjnym. Ma 35 lat, dwójkę dzieci, męża. A jej doba wciąż liczy jedynie 24 godziny. Monika Błaszkowska, absolwentka Politechniki Gdańskiej na wydziale architektury i urbanistyki, była gościem spotkania networkingowego trójmiejskich przedsiębiorców kreatywnych – Coffitivity.

Dzisiejsze spotkanie z cyklu Coffivivity nosi tytuł „Projektowanie to wyzwanie”. Przez to, że każdy Polak jest jak zwykle ekspertem od wszystkiego, domyślam, że wyzwanie jest tym większe…

Bycie designerem to nie lada wyzwanie. Początki wyglądają mizernie, studia kiepsko przygotowują, a o doświadczenie też nie jest łatwo. Z klientami rzeczywiście bywa różnie. Jest taka strona „Na ch.. mi architekt”. Polecam. Kluczem do sukcesu jest dobry wywiad. Trzeba wyczuć ludzi, patrzeć na ich zachowania i relacje. Klient też musi mieć poczucie, że jest uczestnikiem, a nie tylko obserwatorem. Trzeba uczynić go „ojcem sukcesu”. 

Teraz trochę o stereotypach. Architekt to jednak, powiedzmy sobie szczerze męska profesja. Jak sobie radzisz na co dzień z udowadnianiem, że jesteś nie tylko ładną blondynką?

Sposoby są dwa. Pierwszy to na tzw. kumpelkę. Zakładam kalosze, klnę jak szewc, chleję z nimi wódę i żartujemy sobie o panienkach. Albo przychodzę odstawiona i w szpilkach. Ostatnio moje marzenie się spełniło i mam różowy kask, więc jak go zakładam do szpilek, to komponuje się idealnie (śmiech). Najważniejsze są oczywiście profesjonalizm i pokora, mimo wszystko. Nie można odnosić się też tylko do tego, co samemu uważa się za ładne. Hasło „mam tak w domu” działa niczym płachta na byka. Ja bawię się wnętrzami, to moja pasja. Im dziwniejszy projekt, tym większe dla mnie wyzwanie, czego dowodem była np. sieć delikatesów rybnych, które dzięki ciekawym rozwiązaniom już stają się potężną siecią sklepów. Znalazłam też pewną niszę i jest ona związana z branżą medyczną.

Jak to się zaczęło? 

Pojawiła się ona w 2006 roku i to zupełnie przypadkowo. Po tym, jak otrzymałam nagrodę od inkubatorów przedsiębiorczości „Tygrys Biznesu”, przeczytał o mnie w prasie pan z działu technicznego jednego ze szpitali w Warszawie. Odbywał się tam duży remont i zaproszono mnie na rozmowy dotyczące np. tego, jaki kolor byłby odpowiedni poza tradycyjnym „majtkowym” różem. Wpadłam tam w dżinsach i kraciastej koszulce, a tam trzech facetów w wieku mojego taty i wszyscy z wąsem. Poważnym tonem zapytali mnie, czy kiedykolwiek w ogóle projektowałam szpitale, na co odpowiedziałam, że nie, ale już nie mogę się doczekać! I tak to się zaczęło. Wiedziałam, że wiele muszę się nauczyć, szczególnie, że patrzyłam na szpital tylko z punktu widzenia użytkownika. Razem z dziewczynami, z którymi współpracowałam postanowiłyśmy zostać na kilka nocy i po prostu tam zamieszkać. Dzięki temu mogłam przekonać się, jakie są wyzwania i potrzeby. Z prawdziwą pasją projektowałam też sale porodowe, a ostatnio też tworzyłam m.in. przewijaki dla dzieci. Zresztą trendy na porodówkach to w ogóle osobny temat. Nieustająco zmieniają się pomysły dotyczące porodów, a co się z tym wiąże, same wnętrza też muszą być odpowiednio do nich dostosowane. 

Na swoim koncie masz też projekt kliniki w Londynie. Ponoć historia jaka się z tym wiąże mogłaby być scenariuszem na niezły film… 

Zacznę od tego, że mam w życiu szczęście. Któregoś dnia dostałam maila z zapytaniem, czy interesują mnie projekty w UK. Wymieniliśmy jakieś 7 maili, aż w końcu zapytano mnie, kiedy mogę przyjechać, by wszystko obejrzeć. Odpisałam, które dni mi pasują i poszłam spać. Na drugi dzień rano włączam komputer, a na mailu czekały już na mnie bilety lotnicze. To było szaleństwo, bo w zasadzie wiedziałam tylko tyle, że chodzi o klinikę i wnętrze medyczne. Dostałam jeszcze smsa, że na lotnisku będzie ktoś na mnie czekał przy wyjściu. Przylatuję, patrzę, rzeczywiście stoi pan z kartką, ale czeka na nas zwykły samochód, nie taksówka. Szybko wysłałam do męża wiadomość z informacjami, jaka to marka i jakie ma numery rejestracyjne. Gdy wsiadłam do samochodu, kierowca poinformował mnie, że będziemy jechać około 1,5 godziny. Miałam tylko nadzieję, że to nie jest jakieś międzynarodowe porwanie (śmiech). Wszystko to już było wystarczająco dziwne, ale wisienką na torcie była informacja w mailu od inwestora – śpisz u nas w domu. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że apartament jest tak wielki, że mój pokój z łazienką był jedynie małym jego fragmentem, a inwestor jest lekarzem i chce otworzyć sieć klinik pod Londynem. To było pierwsze spotkanie. Na drugie przyjechałam już z gotowymi propozycjami. Zostałam bardzo ciepło przyjęta. Kiedy wracałam taksówką na lotnisko, powiedziałam sobie to, co Scarlett O’Hara w „Przeminęło z wiatrem” – „Bóg mi świadkiem, że nigdy więcej głodna nie będę”. To był kontrakt życia. 

Jak układała się wam współpraca? 

Ostatnio byłam tam miesiąc temu. Wszystko działa tak, jak powinno. Co ciekawe przywiozłam im tam wszystko tirami z Polski, na czele z klamkami. Zapewniłam też fachowców, poza elektrykami i hydraulikami, bo ci musieli być bardzo dobrze obeznani w tamtejszych systemach i rozwiązaniach. W Anglii panuje inna kultura pracy. I tak na przykład, gdy już wszystko było gotowe, bojler zalał nowe ściany i podłogi. Na miejsce przyjechał inwestor i pierwsze to zapytał hydraulika czy wszystko z nim w porządku? Najważniejsze było bezpieczeństwo i komfort pracownika. 

Wracając jeszcze do twojego szczęścia, to wygrywałaś te wiele konkursów w Polsce i nie tylko. Ale to już chyba coś więcej niż fart, bo bez umiejętności dobrego warsztatu zapewne nie udało by się tego osiągnąć. Mnie np. urzekł twój zwycięski projekt umywalki, która przypomina papierową łódkę. 

Rzeczywiście zaprojektowałam umywalkę, która teraz jest w seryjnej produkcji. Zorganizowano kiedyś konkurs – narysuj umywalkę. Nagrodą był zaś jej prototyp. Gdy ją odebrałam, pomyślałam, że jest naprawdę fajna. Zadzwoniłam do firmy i wspólnie ustaliliśmy, że trafi do katalogu i masowej produkcji. Teraz świetnie się sprzedaje, a najbardziej popularna jest, co ciekawe, w Japonii.

To, co robisz jest świetnym dowodem na to, że jeśli tylko konsekwentnie dążysz do celu – osiągniesz go, pomimo porażek, czy potknięć. Jakie błędy zdarzało ci się popełniać? 

Zawsze mówię, że doświadczenie jest tym, co otrzymujesz, kiedy nie dostajesz tego, czego chcesz. Trzeba się cały czas uczyć i nie poddawać. To też ogromna lekcja pokory. Takim przykładem była dla mnie kolekcja mody eksperymentalnej w ramach międzynarodowego konkursu. Papier przyjął wszystko, później jednak musiałam to wszystko wykonać i zdobyć na to pieniądze. Na szczęście marka Troll miała konkurs – Spełniamy Marzenia, który udało mi się wygrać i zdobyć fundusze. Pod koniec projektu, zaczęłam jednak wszystko sprzedawać i wydawać oszczędności. Potem zapakowałam wszystko do starego punciaka i pojechałam na konkurs do Niemiec. Koraliki ze szkła, skrzydła z siatki zbrojeniowej… Suknie ślubne, które zaprojektowałam wzbudzały emocje i kontrowersje, o to chodziło! Był to naprawdę cudny, ale zarazem trudny czas. 

Teraz swoje pasje i moce kreatywne skupiasz we własnej firmie Migaloo Lightning. A mnie zastanawia skąd ten wieloryb w jej logo?

Logo oparte jest na motywie wieloryba albinosa - Migaloo. Wieloryby są moją ogromną pasją i często podróżuję, kierując się ich śladami. To niesamowite zwierzęta. Firma jest magiczna, bo i same te lampy są nieco magiczne. To moja nowa pasja, która już ma na swoim koncie wiele sukcesów. Stork, czyli bocian to projekt, który odwiedził już wiele wystaw i targów na całym świecie, m.in. w Mediolanie, czy Essen. Wymyśliłam też lampy sowy, z wymiennymi osłonkami, które prezentują różne emocje. Całość została skonsultowana z psychologami dziecięcymi i okazuje się, że świetnie sprawdzają się w procesie terapii. Teraz uwaga Europy i świata skupia się na polskim designie, który cechuje się dobrą jakością i dbałością o szczegóły. Na całe szczęście w naszym kraju odchodzi się już od kopiowania, na rzecz innowacyjnych projektów.