Radio to magia, a muzyka tę magię jeszcze potęguje. Szczególnie, gdy ją puszcza i o niej opowiada Kamil Wicik. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów Radia Gdańsk i z pewnością jeden z najlepszych dziennikarzy muzycznych w Polsce opowiada nam o fascynacji trójmiejską sceną muzyczną, swojej fascynacji radiem i misji, jaką ma nie tylko on, ale każdy dziennikarz muzyczny. 

Który jesteś rocznik?

Urodziłem się jedenastego marca 1985 roku. 

Czyli nie załapałeś się na lata, kiedy dziennikarze muzyczni, jak Piotr Kaczkowski, Tomasz Beksiński, czy Marek Niedźwiecki, dzięki swoim audycjom w Trójce w dużym stopniu kształtowali gust muzyczny poważniej części Polaków?

Nie, nie załapałem się. To wszystko znam tylko z opowieści moich starszych kolegów. Oczywiście legenda Piotra Kaczkowskiego jest mi znana, słucham jego programów, uważam go za Boga radia, nie ma wybitniejszego od niego dziennikarza muzycznego. Na to składa się jego osobowość, wiedza, głos, wspaniałe prowadzenie audycji. Urodzony radiowiec. Miałem okazję go poznać, przeprowadzałem z nim wywiad dla Radia Gdańsk. Pamiętam, że na początku trząsł mi się głos. Ale tylko na początku, bo pan Piotr okazał się bardzo, bardzo sympatycznym człowiekiem. 

Czyli w twoim wypadku nie było tak, że mały Kamil siedział przed radiem, z nabożeństwem słuchając programów prowadzonych przez muzycznych guru i myślał: chciałbym być taki jak oni?

Nie, nie było tak. Oczywiście słuchałem radia od kiedy pamiętam, ale nie miałem swoich idoli, kogoś na kim bym się wzorował. Mnie bardzo kręciła intymność radia, to że kogoś słychać, a nie widać, że możesz mieć kontakt ze słuchaczem poprzez swój głos. Pamiętam rozmowy pod koniec szkoły podstawowej – a jestem ostatnim rocznikiem, który uczył się w starym systemie edukacji – z koleżankami i kolegami: kim chcielibyśmy być w przyszłości? Odpowiadałem, że może dziennikarzem, ale tylko radiowym. Nie wiem dlaczego, bo to w sumie nie było moje największe marzenie, najbardziej chciałem zostać prawnikiem. A potem przypadek sprawił, że się w radiu znalazłem. 

Kiedy to się stało?

W 2002 roku, to było w drugiej klasie szkoły średniej. Miałem wówczas siedemnaście lat i byłem fanem audycji Nocny Marek w olsztyńskim - bo pochodzę z Olsztyna - bardzo fajnym studenckim Radiu UWM FM. Co ciekawe, nie była to audycja muzyczna, a publicystyczno - satyryczna, w dodatku niesamowicie popularna! Słuchaliśmy jej z kumplami, wysyłaliśmy pozdrowienia i bardzo nam się podobało, że prowadzący ma fajny kontakt ze słuchaczami. No i któregoś razu okazało się, że ta rozgłośnia organizuje nabór. Odbył się on - jak dzisiaj pamiętam, bo uznaję tę datę za początek mojej przygody z radiem - 18 czerwca 2002 roku. Na początku nie zajmowałem się tam wcale muzyką, byłem zwykłym reporterem. Ale już wówczas szef muzyczny stacji powiedział mi: wiesz co, młody, masz bardzo fajny głos, to kiedyś może być twoje narzędzie pracy. Bardzo wsiąkłem w to radio. Fantastyczne czasy, fantastyczni ludzie, niektóre przyjaźnie trwają do dzisiaj. 

Nie miałeś trochę żalu do losu, że nie mogłeś, z racji wieku, uczestniczyć w tym, co się działo w latach osiemdziesiątych, muzycznie chyba najciekawszych w naszej historii?

Miałem, oczywiście. Jak przygotowywałem reportaże o festiwalach w Jarocinie, o tym słynnym występie Republiki w 1985 roku, czy Dezerterze z 1984 roku, to myślałem sobie: Boże, dlaczego mnie tam nie było? 

A jak to się stało, że znalazłeś się nad morzem?

Sprawy prywatne o tym zdecydowały. Po drugie skończyłem studia i marzyłem o pracy w radiu publicznym. Wysłałem więc moje papiery do Radia Gdańsk. Po jakimś czasie odezwał się pan Marek Gostkowski, ówczesny sekretarz programu rozgłośni. Napisał, że mogę spróbować jako reporter. Byłem nim przez  mniej więcej dwa i pół roku. Ale już po dziewięciu miesiącach dostałem swoją pierwszą audycję, „Młoda Polska Muzyka”, którą prowadzę do dziś. To był początek lipca 2010 roku. Tak zacząłem na antenie prezentować i promować trójmiejskie zespoły. 

A trójmiejską muzyką interesowałeś się już wcześniej, czy poznałeś ją dopiero po przyjeździe?

Znałem ją, ale moja wiedza nie była zbyt obszerna. Wiedziałem o tutejszej scenie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiąt, ciekawiła mnie. Natomiast młodych zespołów prawie wcale nie kojarzyłem. Może oprócz Kiev Office czy zespołu Pawilon i paru innych. Zanim się tutaj przeprowadziłem znałem już osobiście Tymona Tymańskiego, artystę wszak bardzo doświadczonego. I oczywiście zaczęła mnie ta trójmiejska scena bardzo interesować. Bo w przeciwieństwie do olsztyńskiej i każdej innej, jest szalenie różnorodna i ciekawa. Jest tutaj cała masa osobowości, niezwykłych, twórczych muzyków. Na potwierdzenie moich słów dodam, że w tej chwili mamy za sobą czterdziesty drugi koncert w ramach cyklu Metropolia Jest Okey w Radiu Gdańsk, organizowanego wspólnie z Nadbałtyckim Centrum Kultury. Do tego, siłami już tylko Radia Gdańsk, wyprodukowaliśmy kilkadziesiąt sesji w studiu im. Janusza Hajduna, które nazywam koncertami bez publiczności. I nie ma końca! Jest jeszcze tylu artystów, których chcemy tu zaprezentować. To jest fantastyczne, że możemy zaprosić kapele rockowe, jazzowe, reggae, a zaraz znajdzie się coś zupełnie innego, coś co trudno zaklasyfikować do jakiegoś gatunku. 

Co jest jeszcze takiego w tutejszej scenie muzycznej, co wyróżnia ją na tle reszty kraju?

Nie wiem, czy to wpływ morza, czy kwestia tego, że Trójmiasto w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat muzycznie zawsze było do przodu, bo marynarze przywozili tu zachodnie płyty. Myślę, że jest tutaj też dużo luzu. Spotkałem tu masę fajnych, miłych, charyzmatycznych osób. I to dotyczy wszystkich bez względu na gatunek muzycznych, w którym się poruszają. Tym bardziej jako osoba przyjezdna jestem ich ciekaw, lubię z nimi rozmawiać na antenie, bo niemal zawsze jest to przygoda intelektualna. Raczej nie doświadczam tu zadzierania nosa, gwiazdorzenia. Być może te nasze wzajemne kontakty są tak dobre, gdyż staramy się tutaj w Radiu Gdańsk stworzyć dla nich jak najlepszą atmosferę współpracy, czy to na antenie podczas wywiadu, w trakcie koncertu, czy też w naszym studiu podczas nagrywania płyty

Czy trójmiejskim zespołom łatwiej trafić do twojej audycji? Stosujesz taryfę ulgową? 

Staram się tego nie robić. Chociaż do pewnych artystów ma się po prostu zaufanie, można się spodziewać, że ich materiał nie będzie słaby. Na przykład zespół X, który już nagrał ileś płyt, łatwiej się dostanie do mojej audycji, na zasadzie: słuchaj, mamy nowe piosenki, czy możemy? Jeśli mamy na przykład zespół Lipali, którego jestem wielkim fanem, a Tomka Lipnickiego uważam za jednego z najlepszych tekściarzy w Polsce, to sam zabiegam, o to żeby się u mnie pojawił. Staram się doceniać ciężką pracę artystów. W ogóle niezwykle cenię zespoły, które naprawdę intensywnie harują jeżdżąc po kraju z koncertami, często do małych miejscowości. To jest szalenie trudne zadanie, a rolą naszą, dziennikarzy, jest także o tym mówić i to doceniać. Tym bardziej, że większość z nich nie żyje z muzyki, a pracuje w innych zawodach... 

Powiedz mi, czego brakuje tutejszym, często znakomitym, kapelom, że nie mogą wypłynąć na szerokie wody? Niewielu artystów z Trójmiasta znanych jest w innych zakątkach kraju.

Przede wszystkim brakuje managementu z prawdziwego zdarzenia. Przecież chociażby zespół Kobiety, ze swoimi świetnymi piosenkami, powinien grać koncerty po całym kraju, być non stop puszczany w radiu! A nie jest. Popatrzmy na Tymona Tymańskiego. Ma świetnego menadżera, który jest niezwykle skuteczny. Dodajmy do tego samą osobowość Tymona i mamy krajową rozpoznawalność. Nie każdy tak potrafi. Wielu znanych mi wykonawców z Trójmiasta to często bardzo skromni, skryci, wrażliwi ludzie. Zawsze powtarzam, że skromność to piękna cecha, ale w tym biznesie dzisiaj mało praktyczna. 

Czujesz się kimś w rodzaju radiowego guru od muzyki, w tym sensie, że starasz się ludzi, którzy cię słuchają, nieco nakierować, zainteresować czymś, czego może nie znają, nie rozumieją?

Absolutnie, ja nie jestem żadnym guru. Mówię to szczerze, patrząc ci w oczy. Natomiast czuję, że radio publiczne ma misję. Ja naprawdę w tę misję wierzę. A naszą, dziennikarzy, misją jest prezentowanie jak najciekawszej muzyki. Z różnych oczywiście kręgów, to nie musi być alternatywa, to może być muzyka progresywna, jazzowa, czy nawet popowa. To jest nasze zadanie, by ludziom coś ciekawego zaprezentować. 

Czy nowa nagroda muzyczna, mówię tu o DOKACH, ma właśnie za zadanie promocję tej słabo nagłośnionej muzyki z Trójmiasta? Jesteś jednym z dziennikarzy, którzy wytypowali nominowanych artystów i którzy będą przyznawać tę nagrodę.

Dokładnie tak: nagroda ma promować trójmiejską muzykę, ma sprawić, że o tutejszej muzyce będzie się więcej mówiło. DOKI są takim plebiscytem, który dopiero się rodzi, ale znając rozmach i możliwości Arka Hronowskiego, właściciela klubu B90, który ją wymyślił, w ciągu kilku lat będzie to nagroda ważna, być może nawet w całej Polsce. Ta nagroda ma docenić trójmiejskie środowisko. Brakowało takiej nagrody, która pokazywałaby, jak bardzo jest ono ciekawe. 

Może pojawić się zarzut, dlaczego typują ich dziennikarze, a nie słuchacze... 

Jury jest po to, żeby uporządkować te wszystkie wybory. Dlatego też jurorów jest kilku i każdy z nas jest z innej bajki, słuchamy innej muzyki, mamy różną perspektywę. Chcemy pokazać, że mamy się czym chwalić. Bo skoro tych kategorii jest tyle, to znaczy że mamy kogo nagradzać. Zauważ, że doceniamy nie tylko tuzów, ale też debiutantów. Każda branża powinna pokazywać tych najlepszych, a DOKI dają taką możliwość. 

Na początku naszej rozmowy mówiłeś o intymności radia, które cię tak urzekło, gdy zaczynałeś go słuchać. Czy znalazłeś ją w Radiu Gdańsk? Czy jest ono dla ciebie, jakkolwiek wyświechtanie brzmi to sformułowanie, drugim domem?

Tak, zdecydowanie! To jest mój drugi dom. Tu spędzam więcej czasu, niż w mieszkaniu. Bardzo dużo pracuję, bo moja praca to nie tylko antena, ale i na przykład organizacja koncertów, które się u nas odbywają. W Radiu Gdańsk jest świetna atmosfera, lubimy się, zawsze jest tutaj wesoło. Nawet ludzie z zewnątrz, którzy do nas przychodzą mówią o tym, czują to. Mam tu wielu znajomych, ludzi na których mogę się wzorować. Co do intymności – radio się zmienia. Zmienia się, by przystać do czasów, w których działamy, stąd na przykład kamery w studiu. Ale – jakkolwiek głupio to może zabrzmieć – każdy tę intymność ma w głowie. Ja jestem człowiekiem, który wręcz romantycznie wierzy w radio, w jego misję. Wierzę, że publiczne radio jest instytucją, która podpowie, nie będzie kazała, ale właśnie podpowie: spróbuj, jeżeli ci się nie spodoba, w porządku, ale spróbuj. Choć ten mój naiwny może romantyzm często zderza się z rzeczywistością, to nie potrafię z niego zrezygnować. Powtórzę - wierzę w misję radia.