Na muzyczną ścieżkę wprowadzili go rodzice. Niewiele miał w tej kwestii do powiedzenia. Buntował się, chciał rzucić szkołę i grę na fortepianie, ale przetrwał kryzys i dzisiaj uważa, że muzyka to jeden z najpiękniejszych darów, jakie w życiu otrzymał. Z Profesorem Wojciechem Rajskim, dyrygentem, założycielem i dyrektorem artystycznym Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot spotykam się w Ergo Arenie przed koncertem Chris’a Botti’ego. 

Za chwilę rozpocznie się koncert światowej sławy trębacza Chris’a Botti’ego. Pod Pana dyrekcją podczas tego wydarzenia zagra Polska Filharmonia Kameralna Sopot. Czy pomimo wieloletniego doświadczenia odczuwa pan tremę przed wejściem na scenę? 

Nie, prawie nigdy nie towarzyszyła mi trema. Taki po prostu mam charakter. Sytuacja wyglądała zupełnie inaczej kiedy grałem na instrumencie. Wtedy zawsze towarzyszył mi pozytywny i motywacyjny niepokój. Jako dyrygent rzadko odczuwałem i odczuwam tremę. Coś jednak pani zdradzę. Kiedy gramy taki koncert jak ten za chwilę z Chris’em Botti’m muszę być niezwykle mocno skupiony, ponieważ występujemy przed publicznością po zaledwie jednej wspólnej próbie. Materiał jest nieznany, a jazzmani mają to do siebie, że robią bardzo dziwne rzeczy, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu (uśmiech). Nagle okazuje się, że muzycy grają coś zupełnie innego od tego co jest zapisane w nutach. To wymaga ode mnie naprawdę dużej koncentracji. Czasami większej niż poprowadzenie orkiestry przy dziełach Beethovena (śmiech).

Cofnijmy się na chwilę do czasów pana dzieciństwa. Pamięta pan początek swojej muzycznej przygody? 

Oczywiście! Zostałem zagoniony przez swoich rodziców do muzycznej szkoły podstawowej, ponieważ uważali, jak większość rodziców, że ich synek jest bardzo zdolny. Nie miałem innego wyjścia i musiałem grać. 

Na jakim instrumencie?

Na fortepianie. To był trudny czas, ponieważ miałem bardzo wymagającego profesora. Myślę, że z punktu widzenia zasad dzisiejszej pedagogiki byłby raczej odbierany jako nauczyciel, który zniechęca dzieci do muzyki i nauki gry na instrumencie. Dwukrotnie prosiłem mamę, aby wypisała mnie ze szkoły muzycznej, ale była nieugięta za co dzisiaj jestem jej bardzo wdzięczny. Natomiast muszę przyznać, że profesor nauczył mnie cierpliwości oraz żmudnego ćwiczenia. Powtarzałem czasami jedno ćwiczenie nawet sto razy, ale chyba się opłaciło (uśmiech). 

Kiedyś powiedział pan, że marzył o tym, aby być instrumentalistą. Dlaczego zatem został pan dyrygentem? 

Ta historia jest dość zabawna. Grałem na klarnecie i chciałem zdawać do klasy klarnetu. Jednakże okazało się, że jest tylko jedno wolne miejsce, a na liście ubiegających się o nie był kolega, którego mama pracowała w Wyższej Szkole. Plotka głosiła, że jest uprzywilejowany.  W tamtych czasach nie dostanie się do szkoły kończyło się pójściem do wojska. Tak bardzo  przestraszyłem się  tego faktu, że postanowiłem zdawać na dyrygenturę, o której miałem niewielkie pojęcie. Ciężko pracowałem przed egzaminem, ale moją mocną stroną był dobry słuch, łatwość czytania z nut, znałem harmonię, czyli wszystko to, co jest potrzebne dyrygentowi. Tak właśnie zostałem studentem warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w klasie prof. Bogusława Madeya. 

Nie brakowało panu grania?

Przez pierwsza lata sporo grałem. Do dziś uwielbiam akompaniować. Kiedy jednak później założyłem Orkiestrę Kameralną i zacząłem uczyć, czasu na granie zwyczajnie zabrakło. Czasami chętnie zamknąłbym się w domu, nie jechał do biura, tylko uczył się kolejnych partytur. Niestety w życiu dyrygenta jest to niemożliwe.

Zdarza się panu grać w domu?

Nie mam na to czasu. Jestem szefem orkiestry, więc sprawy organizacyjne pochłaniają wiele godzin dziennie. Do tego dołóżmy jeszcze wykłady na uczelni, zarówno w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku jak i Hochschule für Musik und Darstellende Kunst we Frankfurcie nad Menem. 

Czasami brakuje godzin w dobie. Dlaczego „sztuka to suka”? 

Właśnie z wyżej wymienionych powodów sztuka wydaje mi się być najbardziej wymagającą kochanką, pracą, zajęciem, jakie można sobie znaleźć. Nie jest wdzięczna. Można wypruć sobie flaki, malując i nikt tego nie doceni, nie zauważy przez lata, a może nigdy. W innych zawodach jest pewność – można zrobić biznesplan, znać grupę docelową, wziąć kredyt, założyć piekarnię i bułki ludzie kupią na pewno. Tutaj jest taniec na cienkim lodzie do końca życia. To nie jest łatwy zawód.

Co pan robi kiedy kończy się koncert i schodzi pan ze sceny? Jak Profesor się relaksuje?

Relaksuję się ze znajomymi podczas kolacji. Wspólny posiłek, lampka wina i rozmowy sprawiają, że pozbywam się całego napięcia. Potem wracam do domu i po prostu idę spać.

Pamięta pan swój pierwszy koncert? 

Ależ oczywiście. I wtedy rzeczywiście była terma! To był trudny koncert, a ja bardzo chciałem zaimponować zarówno komisji, jak i orkiestrze. Nauczyłem się całego akompaniamentu na pamięć. Znałem wszystko co dyrygent powinien znać, ale czterech skomplikowanych  taktów nie chciało mi się uczyć. Ponieważ grał solista, pomyślałem, że odliczę te cztery takty i potem wprowadzę orkiestrę. Pech chciał, że solista właśnie w tych taktach się pomylił. Intuicja pozwoliła mi bezbłędnie wprowadzić orkiestrę.  

Co było dla Pana największym przeżyciem w pana karierze? 

In plus czy in minus? 

In plus.

Takie autentycznie pozytywne miało miejsce z Polską Filharmonią Kameralną. Nie pamiętam w jakiej miejscowości, ale 20 lat temu w Niemczech graliśmy Serenadę  Dvořaka. Orkiestra zagrała tak, że za ten występ powinna dostać Nagrodę Nobla. Całe turnee było fantastyczne, ale tego dnia dali z siebie wszystko. Byłem naprawdę dumny, ale co z tego skoro to była niewielka, mało ważna niemiecka miejscowość, a ten występ nie miał żadnego znaczenia w historii muzyki! (śmiech). 

A w takim razie co było najbardziej tragicznym zdarzeniem? 

Kiedy po dwóch dniach nauki musiałem poprowadzić orkiestrę w utworze Bartoka. Byłem wówczas asystentem dyrygenta w Teatrze Wielkim, a ten zachorował. Miałem 48 godzin na przygotowanie się do koncertu z Orkiestrą Teatru Wielkiego. Nadszedł w końcu ten wielki dzień. Byłem bardzo skupiony. Dla orkiestry był to występ któryś z rzędu, dla mnie pierwszy. Koncert trwa, mają wejść trąbki, zatem pokazuję wejście trąbek – nie wchodzą. Po nich ma wejść waltornia – nie wchodzi. Pokazuję puzony – również bez efektu. Myślę sobie: „gdzie ja jestem?!” (śmiech). Dyrygowałem dalej i dotrawiliśmy do końca koncertu bez zarzutu. Jak się okazało później w tej doświadczonej orkiestrze pomyliły się trąbki, waltornie oraz puzony. Byłem przekonany, że to był mój błąd. 

Czuje się pan spełnionym artystą? 

Absolutnie nie. Nie możemy czuć się spełnieni, bo zatrzymywalibyśmy się w rozwoju. Sama pani dobrze wie, że trzeba stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Z czasem odkrywam coraz więcej rzeczy, które należałoby zrobić. Czasami moi studenci pytani przeze mnie jak udał się ich koncert odpowiadają: świetnie! Kiedy mnie zadaje się identyczne pytanie zazwyczaj informuję o tym co można było zrobić lepiej.

Jest pan wymagający wobec siebie. 

Tak, ale w granicach normalności. Nie zawsze jestem w stanie wykonać wszystko co zaplanuję czy po prostu chcę zrobić. Chciałbym godzinami siedzieć nad partyturami, jednak rodzina, dyrygentura, studenci – to wszystko pochłania czas.