Piotr Pielichowski to niewątpliwe barwna postać, nie tylko w programie MasterChef, ale i w życiu codziennym. Pozytywnie zakręcony biznesmen oddany pasji gotowania, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, a słowo porażka w ogóle nie istnieje.

Brałeś udział w 3 edycji MasterChefa. Zrezygnowałeś z walki o finał.  Z perspektywy czasu nie żałujesz?

Nie, nie żałuję. Choć może to źle zabrzmi, to wiedziałem, że i tak nie wygram. Uważałem, że to jest odpowiedni moment, aby „oddać fartucha”, tym bardziej że dziewczynie, której go oddałem, strasznie zależało na pozostaniu w programie. 

Zżyliście się jako grupa?

Siłą rzeczy. Spędzaliśmy ze sobą 24h na dobę przez 2,5 miesiąca. Mieszkaliśmy w tym samym miejscu i nie mogliśmy go opuszczać. Wożono nas do studia, a tam nawet sami nie mogliśmy chodzić do toalety (śmiech).

Dużo dał ci udział w tym programie?

Ten program to był przyspieszony kurs gotowania, który normalnie pewnie zająłby mi kilka lat. Tam nie rozmawialiśmy o życiu, innych pasjach, podróżach. Temat był tylko jeden - jedzenie. Oglądaliśmy przeróżne filmy na youtube, wymienialiśmy się przepisami, uwagami. Mieliśmy też szkolenia, na których uczyliśmy się fundamentów dobrego gotowania.

Jesteś biznesmenem. Zajmujesz się nieruchomościami. Praca nie daje ci satysfakcji?

Zupełnie nie.

Nie lubisz jej?

Nie.

To dlaczego wybrałeś taki zawód?

Dla pieniędzy (śmiech).

To co z pasją do gotowania? Skąd się wzięła?

Gdy byłem dzieckiem mój dziadek, który jest rolnikiem, oprócz pól, uprawiał swój ogródek. Mieliśmy więc własne wszystkie możliwe warzywa i owoce. Tradycją więc w moim domu było zamiłowanie do dobrych produktów i do gotowania potraw z szacunkiem do nich. W swoim domu nadal tą tradycję kultywuję. Nie kupujemy żywności z marketów, tylko staramy się raczej od prywatnych dostawców czy rolników. A że jestem mega gościnny i towarzyski, to lubię gotować dla innych i dzielić się z nimi tą pasją. Te wszystkie czynniki sprawiły, że moja żona bez mojej wiedzy zgłosiła mnie do programu.

Twoja żona, to chyba największa twoja fanka.

Oczywiście, że tak (śmiech).

Ale gotowanie to wasza wspólna pasja. Kto lepiej gotuje, ty czy żona?

Żona (śmiech)… choć ona uważa, że ja. Lubię odkrywać nowe smaki. Wiele z nich przywożę z moich podróży. Zwiedzając różne zakątki świata człowiek otwiera się na nowe smaki, przyprawy, poznaje nowe ich połączenia. Ta wiedza wchodzi do głowy automatycznie. Podróże uczą obycia w smakach. Warto wiedzieć, że szparagi w Polsce smakują tak, we Włoszech tak, a w Gruzji jeszcze inaczej. To tyczy się wielu produktów. Dzięki temu potrafię fantastycznie ocenić jedzenie, zauważyć, czego mu brakuje. Myślę, że byłbym dobrym krytykiem kulinarnym.

Uczysz tego obycia swoje dzieci?

Oczywiście. Moja córka zrobiła się przemądrzała, jeśli chodzi o jedzenie. Zaczyna mówić „to jest niezdrowe, a to sama chemia”. Potrafi nawet w restauracji zwrócić uwagę.

Szybko się uczy. Na pewno jesteś dumny. Podobno chcesz trafić do Księgi Rekordów Guinessa.

Tak, od 6 miesięcy czekam na odpowiedź od nich. Mieli stworzyć dla mnie nową kategorię -najwięcej nakarmionych osób w powietrzu w czasie wolnego spadania, czyli z zamkniętym spadochronem. Wpadłem na ten pomysł jednego dnia, a drugiego już go realizowałem. Jedzenie wcześniej przygotowałem w takim malutkim samolocie na wysokości 4000 m. Spadając z prędkością ok.200 km na godzinę trudno jest oddychać, a co dopiero karmić czy jeść, ale się udało. Nakarmiłem 4 osoby.

Skąd wziąłeś ochotników?

Byli to zawodowi skoczkowie. Ktoś inny miałby z tym zadaniem spory problem.

Szalony pomysł. Pewnie w głowie masz mnóstwo tego typu planów?

Zgadza się. Planuję ekspedycję na Mont Everest, by na jego szczycie ugotować mięsne danie doprawione ziołami zebranymi po drodze. Rozmawiałem już na ten temat z kilkoma osobami. Jak się okazuje odpalenie kuchenki na wysokości ponad 8 tys. metrów nie jest takie proste (śmiech). 

A jak się nie uda, to będzie coś innego? Nie poddasz się?

Nie, absolutnie. Ja nie uznaję takich rzeczy jak porażka.

Porażki na pewno nie odniosłeś, gdy zdobywałeś żonę. Podobno oświadczyłeś się w łodzi podwodnej. Skąd taki pomysł?

Jak zawsze u mnie, z dnia na dzień (śmiech). Moją małżonkę
poznałem w Brazylii i już po miesiącu znajomości wyjechaliśmy razem w dosyć długą podróż, podczas której będąc w Baden-Baden natrafiłem na mały, skromny sklepik ze złotą biżuterią. Było tam tylko kilka produktów, a wszystkie były wykonane ręcznie. Stwierdziłem, że to właściwa kobieta i właściwy moment, dlatego kupiłem pierścionek. Potem polecieliśmy na Mauritius i tam pojawiła się możliwość wynajęcia łodzi podwodnej. A skoro taka możliwość była, to uznałem, że mógłby to być całkiem fajny pomysł, aby to właśnie tam się oświadczyć. I wbrew pozorom przyjemność ta była absurdalnie tania. Łódź była stara, miała problem z balastem i nie chciała się zanurzyć. Wnosili więc jakieś beczki i wiadra z piachem (śmiech). Gdy w końcu udało się zejść na głębokość 40-50 metrów pod wodę, oświadczyłem się. 

Masz niesamowite pomysły. Jesteś ekscentrykiem?

Ja jestem trochę ekscentryczny, trochę furiat. Na pewno nie jestem normalny (śmiech). Chociaż widzę jak się zmieniam, głównie przez to, że jestem coraz starszy. Z roku na rok mam inne spojrzenie na świat, biznes, rodzinę. Mam inne priorytety.

To jakie masz pomysły na najbliższą przyszłość? 

Planuję otworzyć restaurację w Warszawie. Projektem kuchni i wnętrza zajął się nasz trójmiejski, znakomity architekt Krystian
Rassmus. I działam. Lokal będzie się nazywać „Gar-masz”, i jak sama nazwa wskazuje będą w nim też produkty garmażeryjne. Restauracja ta będzie zarazem sklepem, aby gość mógł nie tylko przyjść i zjeść świeżo siekanego tatara, ale także kupić gotowy obiad do domu. Na pewno będzie nieczynna w poniedziałki, bo ich nie lubię (śmiech). Chciałbym też, aby w jeden dzień w tygodniu restauracja zamieniała się w studio nagraniowe. Planuje także program telewizyjny, w którym gotowałbym razem z dziećmi. Jeśli  dojdzie to do skutku, to jeździlibyśmy po Europie, by poznawać inne smaki, obyczaje, techniki gotowania i dzielić się tą wiedzą z widzami.

Ale to wszystko w Warszawie. W Trójmieście niczego nie planujesz?

Planuję. Pod koniec sierpnia otwieram w Gdańsku na osiedlu Garnizon gabinet odnowy biologicznej dla dzieci, z usługami
fryzjerskimi i kosmetycznymi. Będzie można zrobić sobie maseczkę, manicure, pedicure i piękną fryzurę, czyli fajnie spędzić czas, a także smacznie i zdrowo zjeść. Dobrze zbilansowane potrawy dla dzieci, oparte na produktach ekologicznych, będą przygotowywane na  świeżo. Z dodatkowych atrakcji będzie duża zjeżdżalnia i domek na drzewie. W Garnizonie planuję również otworzyć studio nagraniowe. Wraz z trójmiejskim dietetykiem chcielibyśmy wydać książkę o przekąskach i kanapkach.