Z Michałem wśród zwierząt - Zwierzę człowiekowi wilkiem

Andrzej Gutowski karmi małego kangura Gacka.

Archiwum zoo w Oliwie

W 2012 roku całe Trójmiasto żyło losami małej kangurzycy Tosi, wyrzuconej z torby przez biologiczną matkę. Mała przeżyła dzięki Beacie Czechowskiej, pracownicy oliwskiego ZOO. Nie rozstawała się z nią nawet na chwilę, nosząc kangurzycę w bawełnianej torbie zawieszonej na swojej szyi. Dziś Tosia jest już dojrzałym kangurem, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Co więcej, „ludzkie” cechy, których nabrała sprawiają, że jest nieznośna, agresywna i chce nad wszystkimi dominować. Czy więc wychowywanie zwierzęcia przez człowieka jest dobre, a może wręcz przeciwnie? Opowiada dyrektor oliwskiego zoo Michał Targowski.

Wszyscy z przyjemnością oglądamy zdjęcia, czy filmy, kiedy to pracownicy zoo karmią i opiekują się takimi maluchami, ale rzeczywistość nie jest już tak kolorowa...

Z jednej strony jest to fascynujące, gdy dzikie, niebezpieczne zwierzę, okazuje się być taką łagodną „maskotką”, z drugiej zaś z czasem okazuje się, że z takie odchowane maleństwo potem nie do końca radzi sobie w grupie. Na początku traktują one człowieka jako członka stada, dostarczyciela pokarmu, a u wyższych zwierząt, jak np. u szympansów, ogromną rolę odgrywają także uczucia. Gdy zaczynają dojrzewać, wówczas stają się po prostu niebezpieczne i toczą z opiekunem walkę o dominację. 

Tosia, która stała się ulubieńcem mediów nie jest już tak słodka i urocza. Jaka jest jej historia?

Tosia został ocalona od zamarznięcia po tym, jak została odrzucona przez matkę biologiczną. Kangury, gdy się rodzą, są wielkości ziarna fasoli. Takie maleństwo za pomocą śluzu przedostaje się z dróg rodnych matki do torby na brzuchu. Tam przysysa się do gruczołu mlekowego i tak naprawdę jeszcze nawet nie ma pojęcia, że żyje. Po około 6 miesiącach zaczyna się już bardziej „gramolić”, a po 7 miesiącach wystawia główkę. Gdy znaleźliśmy Tosię na wybiegu, była cała różowa i przypominała raczej małego prosiaczka. Miała bardzo małe szanse na przetrwanie. W naturze takie samice, które mają w torbie maluchy, gdy są osaczone przez drapieżnika, czy też czegoś się przestraszą się, mają wówczas odruch wyrzucania maleństwa na pożarcie. Same się zaś ratują. Z okrutnego punktu widzenia biologii, jest to po prostu bardziej opłacalne niż strata dorosłej samicy, która już za trzy dni może znów zajść w ciążę. 

Tosią zaopiekowała się pracownica Beata Czechowska...

Nosiła ją w torbie zawieszonej na szyi, kangurek zaprzyjaźnił się nawet z jej psem. Tosia stała się prawdziwym domownikiem. Z czasem pojęliśmy decyzję, że powinna wrócić do stada. Najpierw oczywiście było dużo łez. Tosia chciała wrócić do ludzi, a tu nagle została skazana na przebywanie z kangurami. Z czasem stado ją jednak zaakceptowało, tym bardziej, że jest samiczką, a samiczki są zawsze mile widziane (śmiech). Kiedy tylko jej opiekunka wchodziła na wybieg, Tosia podbiegała do niej i tuliła się. To była prawdziwa idylla. 

A jak jest teraz? 

Kangurzyca ma już ponad dwa lata i sama już może mieć potomstwo. Stała się więc niestety agresywna. Gdy tylko pani Beata pojawi się na horyzoncie, Tosia chce ją kopać, by udowodnić, że jest samicą alfa. Swoją opiekunkę traktuje jako konkurentkę w kolejce do samców i bywa nieznośną, rozwydrzoną kangurzycą. Tak dzieje się właściwie ze wszystkimi zwierzętami, które są sztucznie odchowywane. 

Ciekawa jest także historia Lizy, małej szympansicy, która wychowywana w Oliwie niczym dziecko, trafiła do zoo w Warszawie.

Gdy tylko szympansica Kasia urodziła małą Lizę, zachorowała na zapalenie płuc. Maleństwo trzeba było jej więc odebrać. W godzinę po urodzeniu mała była już w pieluszkach i w beciku. Na dwa lata zamieszkała w pokoju w budynku administracji zoo. Nie różnił on się praktycznie niczym od pokoiku niemowlęcia. Po dwóch latach postanowiliśmy, że przywrócimy ją do stada. Grupa od razu ją zaakceptowała, a mama Kasia pamiętała, że przecież urodziła córkę, więc to musi być jej dziecko. Nadszedł więc dzień, kiedy zanieśliśmy małą do pawilonu i położyliśmy na sianku. Liza darła się najpierw w niebogłosy. Przypominało to zresztą moment, kiedy to dziecko pierwszy raz idzie do przedszkola. Najmłodsza szympansica podeszła jednak do malucha, przytuliła i zaczęła oprowadzać po pawilonie. Po chwili zaczęły pochodzić kolejne osobniki. Po tygodniu Liza już jasno dawała nam znać, że ma wszystkich w nosie i jest już 100-procentową małpą. Po kolejnych dwóch latach pobytu z grupą oddaliśmy ją do zoo w Warszawie. Nie chcieliśmy dopuścić bowiem do sytuacji, kiedy to mógłby pokryć ją jej ojciec, który był wówczas jednym z dwóch samców. 

Czy pamięta pan może jeszcze jakieś ciekaw przykłady takiej ludzkiej opieki nad dzikim zwierzakiem? 

Na początku lat 90. odchowywaliśmy małego niedźwiedzia himalajskiego – Nufiego. Pracownicy m.in. chodzili z nim na spacery po zoo, aż o momentu, gdy ten dla zabawy zaczepił dziecko i chciał na nie skoczyć. Ówczesna dyrekcja zabroniła więc tych „wycieczek”. Opiekunowie jednak martwili się, że miś się nudzi i potrzebuje spacerów. Bez wiedzy dyrekcji wyszli więc na małą przechadzkę, ale pech chciał, że miś... uciekł. Poszukiwania trwały trzy dni. Zastanawialiśmy się, czy dotarł do Sopotu, czy może grasuje po centrum Oliwy. Na szczęście on sam przestraszył się na tyle, że uciekł na drzewo. Po trzech dniach, gdy już mocno zgłodniał, zaczął po prostu wrzeszczeć i mogliśmy go zlokalizować. Dziś Nufi jest potężnym niedźwiedziem i mieszka w toruńskim zoo. Jest niebezpieczny, bo nabrał przekonania, że jest najważniejszym, dominującym stworzeniem.

A co teraz dzieje się z maluchami, które nie do końca są akceptowane przez biologiczne matki?

Jeśli nie ma takiej konieczności, nie zabieramy małych. Zresztą minęły już czasy, kiedy to pracownicy zabierali do domu lwa, tygrysa, czy pumę. Ja sam opiekowałem się m.in. małym lampartem. Strasznie się wydzierał rano, gdy był głodny. Stąd sąsiadom nie bardzo spodobał się nasz „pupil”. Kiedyś wchodziłem do klatek, głaskałem maluchy, sprawdzałem ich płeć, teraz jest to nie do pomyślenia. Niedawno urodziły się wilki grzywiaste. Ich szczeniaki są wprost cudowne. Mają wielkie, czarne uszy, psie pyszczki, czarno-rudą sierść. Przez pierwszy miesiąc jedynie przez okno zaglądaliśmy, czy wszystko jest w porządku. W ubiegłym roku, tuż po narodzinach samica zjadła małe. To się zdarza w naturze, gdy np. wyczuje, że potomstwo jest słabe albo gdy sama się czegoś przestraszy. 

Nie mieliście obaw, że sytuacja się powtórzy?

Mieliśmy, ale zdecydowaliśmy, że nie będziemy zabierać szczeniąt i ich oswajać. Teraz już, po miesiącu wychodzą na dwór, my jedynie je osłuchaliśmy, sprawdzaliśmy płeć i odrobaczyliśmy. Są dzikie, naturalne, a człowiek nie jest im o niczego potrzebny. Ciekawym rozwiązaniem jest także mama zastępcza - karmiąca suczka, np. przygarnięta ze schroniska. Psy karmiły u nas już m.in. serwale i lamparty. Z czasem taki lampart jest dużo większy od karmiącej suni i mógłby ją połknąć na śniadanie, ale oczywiście tak się nie dzieje. Pomiędzy nimi także tworzy się więź, ale krótka i zdecydowanie bardziej naturalna niż ta, którą dzikie zwierzęta tworzą z człowiekiem.