Trudno dziś powiedzieć, czy zostałby muzykiem, gdyby nie utalentowani przodkowie. Muzykalni byli i dziadkowie, i tato, który często uspakajał swoje żywe srebro grą na skrzypcach. Przyszły dyrygent już w wieku trzech lat wygrywał różne melodie (m.in. wojskowe) na mandolinie, a pani prowadząca w przedszkolu zajęcia z rytmiki zwróciła uwagę na nietuzinkowe poczucie rytmu małego brzdąca. Diament został odkryty, oszlifowany i dziś świeci pełnym blaskiem. Adam Sztaba - dyrygent, kompozytor, producent, juror programu "Must Be The Music".

Adam Sztaba. Jaki to facet?

Najczęściej postrzegany jestem jako pracoholik. Rzeczywiście, uwielbiam swoją pracę, która jest również moją największą pasją, ale w ostatnich latach wyraźnie przytemperowałem swojae dawne bezgraniczne poświęcanie muzyce. Kiedyś praca wyznaczała rytm mojego życia, a dziś staram się przede wszystkim o równowagę. Poza tym jest mi zdecydowanie bliżej do radości i uśmiechu niż do zamartwiania się i narzekania.

Mówi pan o pracy. Dyrygent, kompozytor, producent muzyczny, osobowość telewizyjna. Dużo tego. Która wersja jest tą najlepszą?

Najbardziej spełniony artystycznie czuję się będąc kompozytorem, choć paradoksalnie w tej roli pokazuję się najrzadziej. Pewnie dlatego, że w tej materii jestem względem siebie najbardziej wymagający.

Nie ma mowy o pójściu na łatwiznę.

Jestem perfekcjonistą, nie znoszę byle jakości i kroczenia po najmniejszej linii oporu. Mało interesuje mnie bycie modnym, pod każdym względem. Uważam, że życie i tak jest wystarczająco ulotne, aby je dodatkowo ubarwiać w coś tak krótkotrwałego. Staram się być rozsądnym ojcem, który w tym otaczającym nas przesycie nauczy syna mądrze wybierać. Ważne jest dla mnie na pewno dążenie do spełniania marzeń. Nawet tych wydających się dziś nierealnymi. Jeszcze 5 lat temu spotkanie ze Stingiem, czy Quincy Jones’em byłoby dla mnie kompletną abstrakcją.

Zdaje się, że jest pan uparty! Oczywiście, pozytywnie uparty. Pozwala pan sobie na marzenia i ich spełnianie pomimo tego, że pana zawód to wiele wyrzeczeń, poświęceń, godziny pracy nad wyczekiwanym efektem?

Najbardziej cieszą mnie duże przedsięwzięcia wymagające wielu miesięcy przygotowań. Ilość włożonej pracy jest wprost proporcjonalna do radości po jej zakończeniu. Nie czuję uwiązania, a w chwilach słabości wyobrażam sobie efekt finalny – to bardzo pomaga. Ale to rzeczywiście oznacza sporo wyrzeczeń.

Jak wygląda miejsce, gdzie pan pracuje?

Moja pracownia jest dość nieduża, ponieważ w pracy lubię mieć wszystko pod ręką. Pomieszczenie jest w pełni wytłumione, co daje mi możliwość pracy o każdej porze dnia i nocy, bez ryzyka katowania powtarzanymi dźwiękami najbliższych. Na biurku mam dwa duże monitory, głośniki, kilka urządzeń elektronicznych obrabiających dźwięk, a poniżej pełna fortepianowa klawiatura i schowany we wnęce komputer.

Przy tak świetnej organizacji chaos nie ma prawa wkraść się do pańskiej pracy. Próbował pan kiedyś skomponować swoje życie jak idealną symfonię?

Najbardziej inspirują mnie utwory, które po kolejnych przesłuchaniach odsłaniają coraz to nowe przestrzenie. Ale obawiam się, że nie powstało jeszcze takie dzieło, które mogłoby w temacie zaskakiwania przegonić prawdziwe życie. Staram się więc niczego nie oczekiwać od życia i pozwolić, aby płynęło naturalnym tempem.

Nie zdarza się panu prowokować losu?

Kiedyś uważałem, że życie trzeba prowokować niezależnie od wszystkiego. I nadal tak twierdzę, chociaż nie uważam, aby wokół tego wszystko budować. Zdolny człowiek tak czy owak się „obroni” i wypłynie tam, gdzie ma wypłynąć. Pod warunkiem, że będzie prowokował swój mózg (śmiech).

Pana praca opiera się troszkę na prowokacji czy raczej pozwala pan, aby wszystko płynęło naturalnym tempem?

Dyrygent to przede wszystkim muzyk, ale i psycholog. Musi mieć jasną koncepcję czytelną dla orkiestry i skuteczny sposób, jak ją wdrożyć w życie. Musi mieć tą rzadką umiejętność efektywnej pracy z dużą grupą ludzi. Dobrze, jeżeli jest dla orkiestry autorytetem. Atmosfera, jaką stwarza dyrygent na próbach przekłada się bezpośrednio na poziom zaangażowania muzyków i tym samym jakość koncertu.

Pan swoją twórczością stara się zadowalać innych?

W tej kwestii bliskie są mi słowa Witolda Lutosławskiego, który mówił, że stara się pisać muzykę, jaką sam chciałby usłyszeć.

Co panu zatem w duszy gra?

To zależy od dnia. Czasami czuję nadmiar energii i chciałbym zająć się wszystkim na raz, a czasami potrzebuję odizolowania i przesiedzenia w samotności kilku godzin z książką. A zawężając to pytanie do muzyki, to na pewno najczęściej sięgam do muzyki poważnej XX wieku.

Czego panu w życiu potrzeba?

Tego, czego każdemu. Miłości, przyjaźni, pracy, która spełnia. A od losu chcę tylko emocji, bo bez emocji nie ma ani życia, ani sztuki.