Terenówką zwiedził Jamajkę, a potem zwykłym autem Kubę. Jednak to wyprawę na koło podbiegunowe zalicza do najbardziej ekstremalnych. Chęć poznania, zobaczenia, doświadczenia, wciąż pcha Cezarego Mychlewicza dalej. Nie brakuje mu planów na kolejne offroadowe wyprawy.

Na co dzień spotkać można pana na korytarzach dużej korporacji. Jest pan szefem działu marketingu. Zmaganie się z naturą i z własnymi słabościami podczas jazdy samochodem terenowym w ekstremalnych warunkach, to ucieczka od tej codzienności?

Każda podróż zmienia naszą optykę, dając inny punkt odniesienia. Każda wzmaga chęć do podejmowania  kolejnych wyzwań. To jak życie w dwóch światach równoległych – podzielone na czas podróżowania i resztę. Mam naturalną chęć mierzenia się z przeciwnościami. To, że podczas ekstremalnych podróży wszystko jest nowe i niespodziewane, sprawia, że chłoniemy otoczenie z podwójną energią. W grupie, w której jeżdżę, na co dzień poruszamy się przetartymi , powtarzalnymi ścieżkami - jesteśmy rodzicami, pracownikami, szefami, petentami. Mamy swój rytmiczny świat, w którym budujemy naszą bezpieczną egzystencję. Gdy wyjeżdżamy, stajemy się małymi – dużymi dziećmi, dla których wszystko jest nowe, wymaga zobaczenia, dotknięcia, sprawdzenia. Motywacją jest balansowanie na granicy nieznanego i własnego doświadczenia. Po powrocie z takiej podróży przez jakiś czas funkcjonujemy  jeszcze w świecie, w którym byliśmy. Równocześnie uczymy się  wyznaczać priorytety, w świecie, do którego wracamy. Jednak w tym wszystkim, jedna rzecz pozostaje stała - moment powrotu do domu i spotkanie z dziećmi. Chłopcy są jeszcze za mali na tak dalekie wyprawy, ale już wiedzą, że każda podróż to wspaniała przygoda. Jeżdżą z nami tam, gdzie to możliwe i poznają świat przez obserwacje. Ale offroad to jedna z kilku moich odskoczni. Gdy tylko mogę żegluję, trzy lata temu zafascynował mnie snowboard, dla którego rzuciłem narty. Na więcej aktywności brakuje mi czasu.

Skupiliście się wokół Expedition Team.

Nie jeżdżę sam, bo nie jestem typem samotnika. Wśród przyjaciół można dzielić się na bieżąco swoimi przeżyciami, co daje jeszcze większą satysfakcję z pokonanej trasy lub trudności, jakie nas na niej spotykają. Expedition Team to nieformalna, mała grupa miłośników samochodów terenowych, którzy układają i przemierzają trasy poza asfaltowymi drogami. Kiedy tylko możemy, uciekamy poza miasto, by jeździć. Często wybieramy się na nocne wyprawy. W trudnym terenie możemy poznać nie tylko swoje reakcje na zastane warunki, ale też możliwości własnego auta. No i poza tym nie chcemy przyglądać się, jak nasze samochody offroadowe stoją na parkingu. Chcemy nimi jeździć. Nie tylko wtedy, gdy zaplanujemy dłuższą podróż.

Jakie były pana początki?

Chyba podobne, jak u wielu osób. W dzieciństwie, w samochodzie, tato sadzał mnie na kolana i pozwalał kręcić kierownicą. Kiedy podrosłem, a tato wyjeżdżał na kontrakt, mama pozwalała mi czasami pojeździć po osiedlu lub pojechać do pobliskiego sklepu po zakupy. Oczywiście nie miałem jeszcze wtedy prawa jazdy. Później dostałem w prezencie używanego "malucha", którego bez przerwy rozbierałem i zawsze zostawała mi garść śrubek, bez których samochód dalej jeździł. Z czasem pojawiły się kolejne auta, a dla mnie nigdy nie było za blisko, żeby gdzieś pojechać, choćby to było piętnaście metrów. Jeździłem dużo, różnymi samochodami. Auta sportowe mnie nie pociągały, wolałem terenowe. Po studiach, gdy życie zawodowe trochę okrzepło, stwierdziłem, że offroad jest tym, co mnie naprawdę interesuje.

Offroad jest wyłącznie dla mężczyzn?

Absolutnie nie. Offroadem interesują się też kobiety, i to w różnym wieku. Zresztą bardzo dobrze sobie radzą. Panie z natury są dokładniejsze i bardziej stonowane, jeśli chodzi o jazdę offroadową. Często, gdy faceci bez większego zastanowienia się, w trudnych warunkach podejmują decyzję na zasadzie "dobrze, to ten odcinek przejadę na pełnym gazie i jakoś się uda", kobiety pójdą dwa razy oglądać niebezpieczne miejsce i analizować, czy faktycznie można ryzykować. 

Myślę jednak, że ciężko jest paniom zdobyć zaufanie mężczyzn.

Nie zgodzę się. Te kobiety, które są czynne w offroadzie, wzbudzają bardzo duży szacunek, choć na pewno nie ma dla nich taryfy ulgowej. Jak w każdym innym sporcie wyczynowym, są pełnoprawnymi członkami zespołu. Podczas wypraw mają swoje zadania, które muszą realizować.

Dwukrotnie, również z kobietami, byliście na Ukrainie. Trudno pokonuje się wschodnie bezdroża?

Trudno, ale właśnie po to tam pojechaliśmy. W minionym roku byliśmy tam dwukrotnie - we wrześniu  i w połowie listopada. I o ile wrzesień sprzyjał włóczędze po górach, o tyle w połowie listopada było już bardzo ciężko i niebezpiecznie. To właśnie w listopadzie ponieśliśmy dość duże straty w sprzęcie.

Dlaczego Ukraina?

Wjeżdżając na Ukrainę, zyskujemy dwie rzeczy - mamy w miarę tanie paliwo i zyskujemy nieograniczone możliwości jeżdżenia wszędzie, w odpowiednio trudnych warunkach. Są tam niezliczone dzikie tereny, po których można jeździć bezkarnie. Inaczej jest w Polsce, gdzie jest zakaz wjeżdżania do lasów.

Załoga Expedition Team postanowiła zdobyć też koło podbiegunowe.  

Pomysł na tą wyprawę pojawił się nagle. Ktoś z naszej offroadowej drużyny zapragnął zobaczyć zorzę polarną. Szybko pojawili się kolejni entuzjaści tego pomysłu.  Zaczęliśmy zastanawiać się, jak go zrealizować. Miałem duże obawy, ponieważ jestem raczej "ciepłolubny" i nie przepadam za zimą – a  tu mieliśmy jechać tam, gdzie temperatura -30 jest normą. Od pomysłu do realizacji upłynęło tak niewiele czasu. W końcu trzema autami, marki Land Rover Discovery, w 6 osób (czterech mężczyzn i dwie kobiety) wyruszyliśmy w drogę. Oczywiście wcześniej jak najlepiej staraliśmy się przygotować do tego auta.

Trudno było osiągnąć zaplanowany cel? 

Ten obszar przyciąga ogromnymi przestrzeniami, pięknymi jeziorami, wybrzeżem z tysiącem wysp, czy majestatem gór i wybrzeży w Norwegii. Aby dotrzeć do tych pełnych uroku miejsc, przejechaliśmy dwa i pół tysiąca kilometrów przez północną Skandynawię, spędzając ponad 80 godzin w samochodach. Momentami bywało trudno. Sama jazda przy prędkościach 80 - 100 km/h jazda po lodzie wymaga dużej koncentracji. Wiatr uniemożliwiał jakiekolwiek działanie na zewnątrz. Pomijając czynnik wychładzający, zasypywał wszystko w kilkanaście minut. Był tak silny, że wciskał śnieg do środka przez uszczelki w drzwiach, a utrzymanie pozycji pionowej było praktycznie niemożliwe. Zmagaliśmy się z wieloma przeciwnościami, nie tylko pogodą, ale też zmęczeniem i awariami - zaliczyliśmy dwie awarie, w tym jedną w ekstremalnych, podbiegunowych warunkach. Byliśmy zdani na własne siły i wiedzę o naszych samochodach. Zdarzyło się nawet, że gdy pewnego ranka mój samochód nie chciał zapalić, przez trzy godziny szukaliśmy przyczyny awarii. Przy - 30 st. C nie jest to prosta sprawa. Już niemal w desperacji, po raz kolejny ściągając przewody i zakładając je, udało nam się naprawić auto. 

Ludzie są cierpliwi w takiej sytuacji?

Wydaje się to nieprawdopodobne, ale są bardzo cierpliwi. Wiedzą bowiem, że nie ma wyjścia, trzeba zachować spokój. Podczas ekstremalnych wypraw zaskakująca sytuacja może być też przygodą.

Jaki był najtrudniejszy odcinek wyprawy?

Chyba ten najdłuższy, rozpoczynający się u wybrzeży Zatoki Botnickiej i wiodący aż do norweskich fiordów. Trasa wiedzie przez pustkowia, wśród zamarzniętych jezior polodowcowych, wokół lasy i pojawiające się co kilkadziesiąt kilometrów miejscowości. Dotarliśmy do miasteczka Mo na północnym wybrzeżu Norwegii. Zakwaterowaliśmy się w hoteliku i rozentuzjazmowani, jeszcze tego samego wieczoru postanawiamy udać się na magiczną linię kręgu polarnego. Do pokonania, w jedną stronę, mieliśmy jedyne 80 km krętą drogą wzdłuż koryta zamarzniętej rzeki. Z opowieści wiedzieliśmy, że płaskowyż, przez który przebiega magiczna linia, to doskonały punkt do obserwacji nieba – niczym nie ograniczony horyzont oraz brak jakichkolwiek źródeł światła dają nam nadzieję. Krąg polarny przywitał nas pogodą odpowiednią dla swojej szerokości geograficznej - silnym wiatrem, mrozem, opadami śniegu i zasypanymi drogami. Zorzy nie było. 

Było ekstremalnie?

Następnego dnia postanawiamy zrobić powtórne podejście, zgodnie twierdząc, że gorszej pogody być już nie może. Jakże się myliliśmy. Wiatr osiągnął siłę uniemożliwiającą wysiadanie z samochodu. Przejście 20 metrów to wyczyn godny olimpijczyka, widoczność 10 m pod warunkiem posiadania gogli narciarskich, lecące w poziomie kulki śniegu uniemożliwiają wyprostowaną postawę ciała. Temperatura -15 stopni. W tych warunkach podejmujemy próbę podjechania samochodem do tablicy oznaczającej krąg polarny, która tylko wystaje z 1,5 metrowej warstwy śniegu. Spuszczamy powietrze z opon i delikatnie po zamarzniętej warstwie wierzchniego lodu na śniegu auto przemieszcza się do przodu. Po 20 metrach lód załamuje się i unieruchamia auto. Podejmujemy próbę ściągnięcia auta. Wiatr wyje. Cała moc oświetlenia ginie w tej burzy. Komunikacja werbalna nie jest możliwa, przemieszczanie się możliwe jest właściwie tylko z wiatrem. 

Jak sobie poradziliście zatem z tym problemem?

Samochód był poza zasięgiem liny z wyciągarki, więc sztukujemy przedłużenie. Aby zblokować punkt zaczepienia do auta z wyciągarką z tyłu podczepiamy na krótkiej taśmie drugie auto na zablokowanych hamulcach. To też nie przyniosło rezultatu. Auto wtopiło się dosłownie w warstwę lodu. Ciepłe mosty i inne elementy podwozia najpierw roztopiły lód i śnieg, a potem to wszystko zamarzło skutecznie przykuwając samochód od spodu. Po naradzie postanowiliśmy, że trzeci Landek co sił we wzmocnionym silniku napierać będzie na wstecznym do tyłu trzymając na taśmie Landka z wyciągarką, który z kolei ściąga Landka wyznaczonego do ekspedycji pod tablicę. To wszystko spowodowało, że dwa pierwsze auta stoją w miejscu i wyciągarka z największym trudem wyrwała ciągnięte auto. Grząskość terenu i kompletny brak możliwości rozpędzenia się wykluczały użycie popularnego kinetyka. Poza tym konieczny jest bardzo powolny przejazd do tyłu, aby nie zarwać wierzchniej warstwy lodu. Walcząc z wiatrem, śniegiem i przykutym do lodu Landkiem spędzamy na kole podbiegunowym ok. 2 godzin. Zmarzliśmy, ale szczęśliwi wróciliśmy do naszego hoteliku na noc. 

Zorzy jednak nie zobaczyliście.

Niestety nie. Ale już na parkingu przy hotelu zatrzymał się obok nas autobus. Jakież było nasze zdziwienie, gdy kierowca zaczął do nas mówić po polsku. Miła pogawędka z rodakiem z jednej strony była sympatyczna, z drugiej niestety nie podniosła nas na duchu – kierowca stwierdził, że nigdy w Mo nie widział zorzy! 

Co czuje człowiek, który przekracza granicę koła polarnego?

Czuje, że może więcej,  jest zły, że nie zaplanował tego i nie przewidział, że będzie mógł więcej, czuje że trzeba to powtórzyć. Jest szczęśliwy, że dotarł do wyznaczonego celu. Jest szczęśliwy, bo ten cel okazał się tylko końcem pewnego etapu i zarazem początkiem kolejnej, nowej wyprawy. Będąc tam, w tamtym momencie, wiedziałem już gdzie pojadę w następnym roku.

A zorza polarna? W końcu pojechaliście, żeby ją zobaczyć.

Niestety, nie zobaczyliśmy jej, choć mieliśmy spełnione wszystkie warunki, by ją zobaczyć - musiał być mróz, musieliśmy przemieścić się jak najdalej na północ, musiała być wysoka aktywność słońca i bezchmurne niebo. Cóż, będzie trzeba tam wrócić.

Jak postrzega Pan Skandynawię? Przyrodę, klimat. Co Pana zaskoczyło, co urzekło? 

W Skandynawii byłem już kilkukrotnie  podróżując jachtem, samochodem czy samolotem. Jednak zawsze będąc tam mam wrażenie spokoju, spowolnionego rytmu. Tam ludzie żyją blisko natury, nie walczą z nią, tylko dostosowują się. Będąc pierwszy raz w Szwecji, pływając po szkierach, obiecałem sobie, że tam wrócę. I wracam. 

To nie jedyny pana cel. Jakimi ścieżkami podąży teraz pana offroadowa drużyna?

W najbliższym czasie wybieramy się w do Rumunii by przejechać Karpaty. Intensywnie myślę o dotarciu do dalekiej Syberii, a konkretnie do miasta Czyta. Tam urodził się mój dziadek, o którym niewiele wiem. Potem dalej Mongolia, Chiny, Czukotka. Mówi się, że w planach jest rozpoczęcie budowy tunelu kolejowego przez Cieśninę Beringa, więc za 10-15 lat będzie możliwość lądowej podróży z Warszawy przez  Syberię, Alaskę aż do Patagonii. Kto wie, gdzie poniosą nas marzenia. Na pewno jednak wyprawa marzeń to taka, w której będę mógł dzielić się na równi obowiązkami z moimi synami. Nieważne czy będzie to wyprawa daleka czy bliska. Chcę, aby poznawali świat, ludzi, miejsca. Aby rozwijali swój światopogląd, zdobywali wiedzę i doświadczenie.