Biegiem przez 4 pustynie

Marek Wikiera

Archiwum Marka Wikiery

Myślisz, że maraton to największe biegowe wyzwanie, a jego ukończenie jest niczym dowód na nieśmiertelność? Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz. Wyobraź sobie, że są ludzie, dla których maraton to zaledwie rozgrzewka przed zawodami, o których powiedzenie, że są ekstremalne, to zdecydowanie za mało. Dość powiedzieć, że niektórzy zawodnicy przed startem spisują testament. Mowa o ultramaratońskim cyklu 4 Deserts Cup. Bierze w nim udział czterech Polaków, wśród nich gdańszczanin Marek Wikiera. 

Czym tak na prawdę jest 4 Deserts Cup?

To piekielnie trudna, wyczerpująca impreza składająca się z czterech ultramaratonów rozgrywanych w ekstremalnie trudnych warunkach – na pustyniach, zarówno tych piaszczystych, jak i lodowych. Podczas każdej z imprez mamy do pokonania 250 km, podzielonych na 6 etapów. Musimy zmieścić się w wyznaczonym limicie czasowym, niosąc ekwipunek na własnych plecach. Bieg trwa 7 dni, nocujemy w namiotach, a po drodze możemy liczyć tylko na siebie, gdyż organizatorzy zapewniają wyłącznie zapasy wody.

Kluczowe znaczenie mają chyba ekstremalnie trudne warunki?

Każdy bieg jest inny, każda pustynia ma swoją specyfiką i inne są czynniki ryzyka. Na pustyni Gobi na uczestników czekają mongolskie osady, pastwiska, koryta rzeczne, wzgórza, górskie doliny. Atakama, perła Chile, to najsuchsze miejsce na ziemi, ale równocześnie bajeczne widoki i cuda natury. Wadi Rum w Jordanii oferuje ogromną różnorodność: jałowe pustynie, kolorowe skały, urodzajne doliny i piaszczyste wzniesienia. Antarktyda z kolei wita mroźnym, wietrznym klimatem i szalenie niskimi temperaturami, które sięgają – 70 st. Zawody z cyklu 4 Deserts zaliczane są do najtrudniejszych ultramaratonów nie tylko ze względu na odległość i trudne warunki. Zmęczenie towarzyszące każdemu z biegów stopniowo się kumuluje, gdyż organizmowi brakuje czasu do pełnej regeneracji. Co gorsza, dwa ostatnie wydarzenia mają miejsce na przestrzeni jednego miesiąca.

Który z tych ultramaratonów wydaje się dla pana najtrudniejszy?

Wydaje mi się, że trudna będzie Gobi. Ten start już niedługo, bo w czerwcu. Startujemy poniżej 1000 metrów nad poziomem morza i cały czas jest pod górę. A w ostatnim, piątym etapie wbiegamy na 3 tysiące metrów. I tu już będzie i zmęczenie i ograniczona ilość tlenu. Natomiast Atakama jest najbardziej suchą pustynią, więc też będzie bardzo trudno.

Za panem już pierwszy z biegów, czyli Sahara Race. Było ekstremalnie?

Nawet bardzo. Ten bieg wcześniej odbywał się w Egipcie na Saharze, ale teraz ze względu na warunki polityczne został przeniesiony do Jordanii. Biegliśmy 250 km po pustyni Wadi Rum. Pięć etapów, ostatni najdłuższy, bo aż 90 km. Bieg skończył się w pięknym miejscu, w Petrze. Suma biegów zajęła mi 31 godzin, oczywiście nie liczę odpoczynku. Wisienką na torcie był ostatni etap. Nie dość, że najdłuższy, że mieliśmy już w nogach 160 km, to jeszcze w jego trakcie był odcinek górski – 9 km- wspinaliśmy się z 300 na 1400 m npm. Dla każdego trudnością jest też niesienie bagażu. Z każdym kilometrem, każdy gram jest coraz cięższy. Mój plecak w dniu startu ważył 10 kg (po dodaniu wody 12 kg). I byłem z tego bardzo zadowolony. Choć plecaki niektórych zawodników ważyły 6 kg. Nie wiem jak to zrobili. Samo jedzenie to ok. 3,5 kg, a gdzie obowiązkowy sprzęt? Aby zmniejszyć wagę plecaka przepakowałem jedzenie z oryginalnych opakowań do worków strunowych. To samo z lekarstwami i isotonikiem. Z wyposażenia zabrałem niewiele więcej niż lista obowiązkowego, minimalnego wyposażenia wymaganego przez organizatora. Wyrwałem z notatnika połowę kartek. Nie zabrałem torby przedniej. Zmniejszyłem też racje żywnościowe. 

Woda na pustyni jest towarem deficytowym?

Zdecydowanie tak. Służy do picia, przygotowania jedzenia. Ważne jest właściwe jej gospodarowanie i przede wszystkim systematyczne nawadnianie. Odwodnienie może oznaczać koniec biegu. Pamiętam też jak w końcówce najdłuższego etapu zauważyłem, że mój mocz jest brązowy. Byłem przerażony. Brązowy mocz to odwodnienie. Jak to się stało? Przecież systematycznie piłem. To niemożliwe. Później się okazało że to wpływ isotoniku. Organizator zapewniał 2,5 l wody na punktach kontrolnych co ok. 10 km. Nie bez znaczenia było moje doświadczenie ze startu w Maratonie Piasków na Saharze.

A jak pana nogi zniosły trudny teren?

Najgorsze co może nam się przytrafić to kontuzje. Tym razem mi się udało. Tylko dwa małe pęcherze na stopach i to dopiero po najdłuższym etapie. Poza tym ból pleców i lewego biodra. Andrzej Gondek stracił kilka paznokci. A Daniel Lewczuk od 20 km do końca biegu walczył w bólem kolana. Doświadczyliśmy piasku, twardych ścieżek, ostrych kamieni, jednego przejścia przez wodę, licznych podbiegów i zbiegów. 

Miał pan kryzys na trasie?

Oczywiście. Było koło południa. Słońce w zenicie, ostatni etap. Biegnie się ciężko, mam trudności z oddychaniem. A przede mną wyłania się góra. Na jej szczycie widzę innych biegaczy. Wyglądają jak mrówki. Niewiele się zastanawiając zacząłem podchodzić. Ale kiedy byłem już prawie u szczytu zobaczyłem, że za tym wzniesieniem jest… dokładnie taka sama góra. Czuję jak opuszczają mnie siły fizyczne i psychiczne. Po pewnym czasie jednak się mobilizuję i napieram dalej. Kiedy już docieram do szczytu wyłania się trzecia góra, ale wtedy jest już mi wszystko jedno. Może być i czwarta i piąta. Mocniej ruszyłem do przodu. Później okazało się że podchodziliśmy prawie 9 km z wysokości 300 na 1400 m npm. W czasie tego samego etapu Daniel Lewczuk na 2 km przed metą zaliczył ścianę. Usiadł na ziemi i nie był w stanie się ruszyć. 

A temperatury?

No to jest kolejne ograniczenie. W dzień ponad 30. Związane z tym trudności zaczęły się już w noc poprzedzającą start. Było bardzo zimno. Do tego padał deszcz, pierwszy od 160 dni… Doszczętnie przemokliśmy. Beduińskie namioty, w których spaliśmy przeciekały. Chowaliśmy się do foliowych ochronnych worków, ale to niewiele pomagało. Wszystko było mokre. To mieszanka, której nienawidzę: mokro, zimno i brak możliwości przebrania w suche rzeczy. Do tego następnego dnia bieg w deszczu. A po biegu lądujemy w obozie i powtórka. Trochę suszymy się przy ogniskach, ale to niewiele daje.

O czym się myśli biegnąc w tak trudnych warunkach?

Ważne jest odpowiednie nastawienie i nie poddawanie się. Planując udział w biegu nie zastawiam się czy dam radę – ja wiem, że dam radę. Często w czasie treningów wyobrażałem sobie jak przybiegam na metę, jak jestem szczęśliwy, kiedy wieszają mi medal na szyi. A w czasie biegu trasę dzieliłem na krótsze odcinki, od jednego do drugiego punktu kontrolnego, w końcu to tylko 10 km, a tych punktów jest tylko kilka. 

Jak w pańskiej głowie zrodził się pomysł na udział w ultramaratonach?

Jak zacząłem biegać to nie podobało mi się bieganie po asfalcie i tak wymyśliłem dla siebie biegi terenowe, później biegi ekstremalne, a później tylko dystans się wydłużał. 

Czy jest czas na odpoczynek podczas między maratonami?

Normalnie po ukończeniu maratonu biegacze odpoczywają tydzień lub dwa. My następnego dnia stawaliśmy do walki. Te kilkanaście godzin odpoczynku nie wystarczało. Zmęczenie kumulowało się. Do tego nie można normalnie spać. Miałem ze sobą karimatę, ale nawet ona nie chroniła przez ostrymi kamieniami wystającymi z ziemi. Kiedy jedna strona ciała drętwiała budziłem się i przewracałem na drugi bok. I tak kilka razy w ciągu nocy. Od trzeciej nocy nieprawdopodobnie bolały kości biodrowe.

W tych biegach udział bierze tylko 4 Polaków. Czy biegniecie jako drużyna?

Nie, bo nie chcieliśmy się w ten sposób ograniczać. Każdy z nas jest na innym poziomie wytrenowania. Członkowie drużyny nie mogą biec w odległości od siebie większej niż 25 metrów, a to jest dodatkowe utrudnienie. Biegniemy indywidulanie, ale oczywiście jako team wspieramy się, pomagamy, dopingujemy.

Jeśli uda się panu przebiec te cztery ultramaratony, dołączy pan do elitarnego grona.

Grona na razie 28 osób na świecie, które w ciągu roku przebiegło te maratony i pokonało w sumie ponad 1000 km. Jest tu na razie ośmiu Europejczyków, w tym żadnego Polaka.