Nigdzie się nie spieszy, nic nie musi, niczego nie planuje. Ufa swojej intuicji, nigdy nie robi niczego wbrew sobie, żyje i tworzy w zgodzie z własnym sumieniem. Na polskim rynku fonograficznym nie było go od 6 lat. Tyle czasu minęło od wydania ostatniej płyty. Powody były prozaiczne. Tomasz Makowiecki, bo o nim mowa, założył rodzinę z Reni Jusis, na świecie pojawiła się dwójka ich dzieci i przede wszystkim tworzył i koncertował z Silver Rocket, NO! NO! NO! i Danielem Bloomem. Po 6 latach pielęgnowania życia prywatnego i w między czasie, pracy nad swoim autorskim materiałem, w końcu uraczył swoich wiernych fanów znakomitą płytą. Artysta wrócił we wspaniałym stylu, pełen zapału do dalszej pracy i muzycznej aktywności. 

Wyszedłeś z komercyjnego programu jakim był „Idol”, jednak w ostateczności postawiłeś się mainstreamowi robiąc swoje. Trudno było?

Ciężko było z tego zrezygnować jednocześnie pozbywając się łatki chłopaka z popularnego programu, lecz postanowiłem robić swoje. Miałem to szczęście, że spotkałem na swojej drodze świetnych artystów, z którymi mogłem współpracować, koncertować i produkować płyty. Z premedytacją uciekłem ze świecznika na poczet konsekwentnej realizacji własnych planów. Po dziś dzień jestem wierny swoim założeniom.

W październiku miała miejsce premiera twojego najnowszego albumu „Moizm”. Płyta ma w sobie dużo spokoju, przestrzeni oraz dojrzałości, czy tak właśnie gra dusza męża i ojca?

Ten album to moje trzecie dziecko. Na pewno jest on mocno przemyślany i dojrzały, choćby z tego względu, że minęło sporo czasu od kiedy zacząłem nad nim pracować...

Ciąża przenoszona?

Dokładnie to ponad 3 lata, w trakcie których wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Założyłem rodzinę, urodziły mi się dzieci. Ciekawe jest to, że w przeciągu ostatnich lat nie miałem w sobie tego spokoju, dopiero płyta „Moizm” dała mi ujście. Ma w sobie to czego mi tak bardzo przez lata brakowało i dopiero teraz osiągnąłem satysfakcjonujący mnie stan, spokój i przestrzeń, którą - jak mówisz - słychać na płycie.

Jednak wierze, iż jako zodiakalny bliźniak posiadasz swoją alternatywną odsłonę, a „Moizm” to nie tylko oaza spokoju.

Kiedy słuchasz tej płyty, pojawia się klamra. Na początku 10 minutowe „Dziecko księżyca”, gdzie słyszymy przepiękne solo Józefa Skrzeka. Zaczynamy bajecznie, anielsko i seksownie, natomiast koniec płyty, gdzie pojawia się Władysław Komendarek jest pełen niepokoju, nieco epileptyczny. To właśnie moje alter ego. Pomimo faktu, że jestem introwertykiem, miewam momenty gdzie pojawia się temperament i odrobina szaleństwa. Mam nadzieje, że obie osobowości są słyszalne na płycie.

Czy „moizm jest” filozofią funkcjonującą na co dzień w twoim życiu?

To raczej credo, z którym się utożsamiam. Jestem pacyfistą, staram się być szczery i autentyczny wobec siebie, innych i tego samego oczekuję w zamian. Nie lubię rywalizacji. Jestem osobą poszukującą w życiu i w tworzeniu. Nie jestem materialistą, więc w dużej mierze moizm funkcjonuje w życiu.

Moizm to m.in. bezwarunkowa miłość do ludzi. Jak to założenie realizujesz w życiu?

Nie przesadzałbym z tą bezwarunkową miłością. Lubię ludzi. Lubię z nimi rozmawiać, pracować, dzielić się. Przy pierwszych kontaktach z nowo poznanymi ludźmi bywam dość zdystansowany, co może nie być dobrze odbierane. 

Mówisz, że lubisz ludzi, a co ciebie w nich tak fascynuje?

Chyba to, że tak bardzo różnimy się od siebie. To, że jesteśmy tak bardzo złożeni i skomplikowani. To naprawdę fascynujące. 

Czy uważasz się za osobę łatwą we współpracy? 

Myślę, że to pytanie nie do mnie. Podejrzewam, że początki współpracy ze mną dla kogoś nowego mogą być dość ciężkie. Nie jestem poukładanym gościem, który ma wszystko rozpisane i zaplanowane i raczej nigdzie się nie śpieszę. Na szczęście pracuję z tymi samymi ludźmi od wielu lat, więc zdążyli się przyzwyczaić. 

Odnośnie pracy z ludźmi, od wielu lat trzon twojej kapeli to muzycy z Trójmiasta, Pat Stawiński i Kuba Staruszkiewicz. Czy zatem Trójmiasto dobrymi instrumentalistami stoi?

Akurat mam to szczęście, że gram z najlepszymi! Szkic i pierwszy zarys „Moizmu” powstał 3 lata temu, kiedy wyjechaliśmy na Kaszuby, 60 km za Gdynią. Wcześniej każdy robił swoje projekty, w pewnym momencie stwierdziliśmy, że stęskniliśmy się za sobą i wspólnym graniem. Wynajęliśmy chatę, zamknęliśmy się na cztery spusty, rozstawiliśmy sprzęt i spędziliśmy miło czas, kompletnie bez presji i oczekiwań.

Na zasadzie ciszy i hałasu dobrałeś swoich współautorów na płytę. Czy również w codziennym życiu dobierasz ludzi, którzy cię równoważą? 

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Dobieranie ludzi jakoś źle brzmi. Ja raczej przebywam z ludźmi. Spędzam czas z osobami, z którymi jest mi dobrze, z którymi często rozumiem się bez słów. Jeśli potrafisz z kimś choć przez dziesięć minut pomilczeć i nie jest to krępująca cisza, to znaczy, że jest to wyższy stopień porozumienia.

Materiał kończyłeś i dopracowywałeś przez 3 lata, mimo wszystko nie starczyło Ci czasu na napisanie własnych tekstów, dlaczego?

Marek Jałowiecki za wysoko ustawił mi poprzeczkę.

Mimo wszystko wydają się być niesamowicie z Tobą tożsame.

Bo są! Z Markiem, który pisał polskie teksty znamy się od lat. Mamy taką zasadę, że komponując dany numer, wysyłam mu szkic, dodatkowo opisując przy tym towarzyszące mi emocje, obrazy, które mam przez oczami. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy gośćmi o podobnej wrażliwości. W momencie kiedy on odsyła mi gotowy tekst ja odbieram go jako swój. To niesamowita umiejętność z jego strony, bądź też mamy ze sobą grubą nić porozumienia. Przykładowo tekst „Na szlaku nocnych niedopałków” jest stuprocentową piosenką o mnie! Mówiąc szczerze i otwarcie, ja na tej płycie robiłem mnóstwo rzeczy od produkcji, przez realizacje, aranże, nagrywanie, edycje, na noszeniu instrumentów i kabli kończąc. W pewnym momencie znając ten materiał, przesłuchując go po raz setny - kompletnie tracę dystans. W tej sytuacji wolę opowiedzieć to Markowi,  jest to dla mnie dużo wygodniejsza sytuacja. Gadamy wtedy godzinami przez telefon. Poza tym on jest poetą. Ja muzykiem.

Natomiast niebanalnie długo zmusiłeś nas do czekania na twój materiał. Czy nie miałeś presji ze strony wytwórni?

Oni wiedzieli, że kiedy będę gotowy to się odezwę. Bez zbędnego ciśnienia. W między czasie powstało kilka muzycznych projektów, którym byłem oddany. Teraz mam ogromną ochotę robić rzeczy spontaniczne, intuicyjne, szybkie. Myślę już o swojej kolejnej płycie: studio, dwa tygodnie, działasz i wydajesz!

Materiał powstał z tęsknoty i miłości?

Można tak powiedzieć. Siedzieliśmy, paliliśmy ogniska, a wieczorami rozmawialiśmy, graliśmy i nagrywaliśmy po kilka godzin improwizacji, które bazowały na pomysłach każdego z nas. Gotowy materiał zebrałem na dysku i przesłuchiwałem w poszukiwaniu co ciekawszych fragmentów, nad którymi można było dalej pracować. W zasadzie Kuba, Patryk i Olek Świerkot czynnie uczestniczyli w powstawaniu tej płyty. Byli mocno zaangażowaniu, dlatego są też po części jej współautorami. Teraz przygotowujemy się do wspólnej trasy.

No właśnie w życiu muzyka są dwa etapy. Pierwszy to sam proces powstawania płyty, drugi to ten kiedy gotowy materiał można zacząć prezentować szerszej publiczności podczas koncertów. Który jest bliższy twemu sercu?

Zdecydowanie koncerty! Zastanawiałem się niedawno nad tym i granie koncertów to nagroda za wielogodzinne siedzenie w studio, prace nad materiałem i grzebanie w utworach. Granie na żywo i wyjście z gotowym materiałem do ludzi jest zwieńczeniem tej pracy. Jest to najlepsza forma przekazu. Praktycznie zajmuje się muzyką po to, aby grać koncerty!

Jak zaczął się twój muzyczny romans z Thomasem Dybdahl’em?

Dybdahla poznałem 5 lat temu, kiedy pierwszy raz przesłuchałem płytę „One day you’ll dance for me New York City” i tak mnie trafiło, ze miałem ochotę spakować wszystkie instrumenty, wszystko co mam i przestać zajmować się muzyką - to było tak dobre! Bardzo emocjonalne. Mam jego wszystkie poprzednie płyty poprzez, które przemawia ta niesamowita wrażliwość muzyczna. Kunszt pod względem kompozycyjnym, wykonawczym, emocjonalnym. Posiada on umiejętność, której brakuje większości muzyków. Potrafi stworzyć taki poziom ciszy, który powoduje w słuchaczu niesamowity poziom skupienia. Było to dla mnie mocno odkrywcze.

A Sebastien Tellier jest kolejnym po Gainsbourgu Francuzem, którego fascynacji uległeś?

Zachwyciłem się nim po usłyszeniu piosenki „La Ritournelle”, która kojarzy mi się z Chopinem. Od tamtego momentu romansujemy. Miał słabsze i lepsze momenty. Ja ogólnie fascynuję się muzyką francuską, podoba mi się ich estetyka, współczesna elektronika, oraz właśnie wspomniany Gainsbourg, którego jestem wielkim fanem.

Czy zdarzają Ci się sentymentalne podróże do swoich własnych muzycznych albumów?

Szczerze mówiąc nie. Zdarzają się natomiast takie sytuacje, że ktoś zmusi mnie do wysłuchania starych rzeczy. Słucham ich i myślę, że wszystkie bym zmienił. Taka obserwacja samego siebie.

Jakbyś oglądał swoje stare zdjęcia?

Patrzysz na nie i zastanawiasz się: „W co ja byłem ubrany!”.

A wiemy, że teraz lubisz się nosić i prowadzić ekologicznie?

My jako rodzina mamy jazdę na zdrowe i smaczne jedzenie, ale nie jest to naszą religią. Takie rzeczy pojawiają się w momencie przyjścia na świat własnych dzieci, przestajesz myśleć tylko i wyłącznie o sobie. Chciałbym aby dzieci wychowywały się nie tylko w zdrowej atmosferze, ale i w zdrowym środowisku. Reni była jedną z pierwszych, która zaczęła propagować ten styl życia w Polsce. Żyjemy w symbiozie, więc ją w tym w pełni wspieram. Żyjemy w tak dziwnych czasach, że każda forma naprawienia świata jest dobra, aczkolwiek samo słowo „ekologiczne” jest mocno wyświechtane.

Karmisz ciało zdrową dietą, a czy wspomagasz się również jakąś aktywnością fizyczną? 

Lubię slow food. Choć dla mnie kuchnia jest bardzo istotna, nie stosuję żadnych diet. Z aktywności fizycznej najbardziej lubię taniec (śmiech).

Kiedy myślisz „dom”, mówisz „Trójmiasto”?

Jak najbardziej! Powróciłem tu z rodziną po wielu latach. Przede wszystkim Trójmiasto cenię za atmosferę, spokój i morze. Uwielbiam przestrzeń! Często, kiedy wracam tu z Warszawy, kładziemy dzieciaki spać i idziemy po prostu na spacer. Bardzo mi tego zawsze brakuje. Okres sopocko - imprezowy mam już za sobą.

Bycie mężem i ojcem wymaga wielu kompromisów? 

Mam to szczęście, że oboje z Reni jesteśmy muzykami i oboje zdajemy sobie sprawę z plusów i minusów tego zawodu. Jest w tej kwestii spora doza wyrozumiałości między nami. Bycia ojcem wciąż się uczę. Trudno jest pogodzić życie rodzinne z artystycznym. Zawsze ktoś na tym cierpi.

6 lat temu powiedziałeś: „Zrobiłem sobie popularną gębę i co dalej? Teraz muszę wkładać dwa razy więcej pracy w to, co robię, żeby zdobyć zaufanie słuchaczy.” Misja wykonana?

Mam nadzieję, że tak. Mimo, że tak długo czekali na płytę i nie rozdrobniłem się na drobne. Choć mogłem, gdybym korzystał ze wszystkich składanych mi propozycji. Moje sumienie jest czyste, konsekwentnie działałem w zgodzie z nim. To procentuje. Jestem zadowolony ze swojego obecnego statusu.