W ciągu dnia biega w dżinsach i bez makijażu, dopiero wieczorem przemienia się w seksownego wampa. Gdy wychodzi na scenę, nikogo nie pozostawia obojętnym. Można ją zobaczyć na deskach Teatru Polskiego w Szczecinie oraz Teatru Miejskiego w Gdyni, gdzie od kilku sezonów skutecznie uwodzi publiczność. Specjalnie dla Prestiżu, w gorącej sesji rodem z filmu „American Beauty”- Sylwia Różycka. 

Zmysłowa, erotyczna, superkobieca , to najczęściej pojawiające się określenia, które padały z męskich ust, gdy pytałam o Ciebie. 

(śmiech) Ach ta scena… manipuluje ludźmi. To nie ja! To tylko moja wersja sceniczna. 

Ale chyba widzisz reakcje mężczyzn na widowni?

Czasem tak, lecz zazwyczaj światła skutecznie mnie oślepiają (śmiech)

A zaczepiają Cię po występach?

Zdarza się, owszem.  Ale ci, którzy spodziewają się scenicznej femme fatale zawiodą się, natomiast poznając ciekawego rozmówcę potrafię przegadać całą noc. Przyznam, że w Szczecinie jest dosyć bojaźliwa publika…

Boją się podejść, porozmawiać?

Dokładnie. 

Panowie także?

Panowie przede wszystkim!

Nie okazują wprost zachwytu?

Raczej spuszczają wzrok, są zdecydowanie mniej odważni niż na przykład w Trójmieście. Na szczęście mój mężczyzna nie bał się do mnie podejść!

Jeden z moich znajomych także się nie bał. Pamiętam, po którymś Twoim występie dawał jawne dowody zachwytu oraz wznosił peany do „szczecińskiej Marylin Monroe!”. Wtedy chyba Michał Janicki zajął się wielbicielem. 

Szczerze mówiąc niespecjalnie pamiętam tę sytuację (śmiech). Przyznam, że dla mnie podstawą w relacjach damsko - męskich przy wspomnianych okazjach jest takt i dyplomacja. 

A spontaniczność?

Przede wszystkim takt i dyplomacja, następnie poczucie humoru, inteligencja, a później spontaniczność.

Wróćmy do zmysłowości. Jak ją wykorzystujesz na scenie?

- To zależy od roli, jeżeli mam wcielić się w zmysłową postać to prostu to robię. Zmysłowość traktuję jak jedno z wielu zadań aktorskich. Fakt, mam do tego warunki: odpowiednią figurę i urodę, ale uwierz mi można stać w trampkach i w dżinsach zachowując zmysłowość na przykład… w oczach.

Jak słynne „ kurwiki” Renaty Beger?

- Oj nie… Takich nie chciałabym mieć (śmiech). Gdybym jednak tylko się wyginała na scenie, a w oczach miałabym pustkę, nie byłoby mowy o zmysłowości. 

Powiedziałaś o warsztatowej, aktorskiej zmysłowości, ja natomiast pytam o twoją wrodzoną zmysłowość, której używasz świadomie np. w kabarecie.

No wiesz, trudno nie posługiwać się zmysłowością, gdy w repertuarze mam piosenki typu „Erotyczne R” albo „Nowak nie da mi się stoczyć”, gdzie śpiewam, że mam ochotę na przyjemność z wieloma panami…

A nie masz czasami trochę dosyć tego, że jesteś wciąż obsadzana w roli kusicielek-uwodzicielek?

Nie, ponieważ ja to sobie doskonale to równoważę w życiu. Na co dzień się nie maluję najchętniej zakładam spodnie i trampki. Nasza pani Madzia z bufetu mówi gdy mnie widzi: „O, nasz Rumunek już przyszedł, weź idź dziewczyno trochę się podmaluj… ”(śmiech). Dziękuję Bogu, że dał mi jako takie rysy twarzy, chociaż niektórzy jak mnie widzą bez makijażu, pytają „Sylwia… a ty czasem chora nie jesteś..”? 

A utożsamiasz się trochę z Marylin Monroe?

Absolutnie nie! Może i jest jakieś fizyczne podobieństwo, ale ona dla mnie była smutną i tragiczną postacią. 

Masz świadomość, że uwodzisz nie tylko mężczyzn? Mnie na przykład zachwyciłaś w sukni z rozporkiem do pasa, śpiewając „Happy Birthday Mr President” na jednej ze szczecińskich imprez…

Bardzo się cieszę! Zwłaszcza, że długo się zastanawiałam nad tą sukienką…, bo uważam, że w naszym teatrze są lepsze nogi niż moje. I muszę powiedzieć, że komplementy od kobiet cenię sobie najbardziej. 

Sylwia Różycka ma kompleksy?

No pewnie! Co kilka kilogramów zazwyczaj (śmiech). Ale już dawno wyrosłam z dążenia do jakiejś wyimaginowanej doskonałości. Cieszę się tym co mam, przede wszystkim zdrowiem!

Wiem, że kobiety bywają o ciebie zazdrosne. Jak sobie z tym radzisz?

Kompletnie tego nie odczuwam! Konkurencją jestem, bowiem sama dla siebie. Kiedyś mnie zapytano o nasze relacje kobiet- aktorek w zespole.  Jesteśmy „rodziną”. Gdy dołączyłam do zespołu Teatru Polskiego, dziewczyny przyjęły mnie wspaniale i bardzo mi pomagały. Jeżeli nawet czasem zachodzi sytuacja konfliktowa, to każdemu zależy żeby ją jak najszybciej załagodzić. Tutaj dużą rolę odgrywa Adam Opatowicz, to on w sposób zupełnie nienachalny wychowuje zespół i dzięki temu jesteśmy bardzo zgrani.

To Adam Opatowicz ściągnął Cię do Szczecina?

Owszem, zadzwonił do mnie. Ale wcześniej „wypatrzył” mnie Michał Janicki. Było to na pierwszym zjeździe absolwentów Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni. Podszedł do mnie i po chwili rozmowy rzekł: „Wiesz co… jesteś dosyć zgrabna, całkiem bystra, fajnie się z tobą rozmawia… Ty byś się nam przydała do teatru! Zadzwoni do ciebie dyrektor!” Tak też się stało. I przyznam, że jest wspaniale!

Studiowałaś w Trójmieście. Jak wspominasz ten czas?

Jestem niezmiennie zakochana w Gdyni. To miasto mnie ukształtowało. Zostawiłam tam skrawki serca na chodnikach… (śmiech). Jeżdżę tam, gdy tylko mogę.

Bywasz często?

Co wakacje jeżdżę do Teatru Miejskiego na scenę letnią w Orłowie w Gdyni i gram przedstawienia. To jest wspaniałe, bo mogę sobie nieco zmienić otoczenie.

A które środowisko jest ciekawsze?

To zależy od tego, ile wypijemy! (śmiech). Teraz poważnie. Ludzie ze Szczecina dają mi poczucie rodzinności, a Gdynia jest moim pierwszym mentalnym domem. Oba środowiska są frapujące na tyle, by chcieć do nich wracać.

A masz swoje ulubione miejsca w Trójmieście?

 „Klubokawiarnia” w Gdyni, tam spotyka się światek artystyczny: muzycy, aktorzy. Wygodne sofy, poduchy, można zasnąć, odpocząć, obudzić się i żyć dalej…

Dużo imprezujesz?

Ostatnio nie jestem typem imprezowicza, bardzo lubię…. spać. Po spektaklu wracam jak najszybciej do domu, by odpocząć z moim ukochanym, chyba, że towarzystwo godnie mnie zmanipuluje (śmiech).

Czyli cenisz sobie spokój, po nadmiarze wrażeń w teatrze?

Dokładnie. Bez makijażu, bez szpilek i głośnej muzyki. To ta druga Sylwia - po pracy.

Śpiewasz, błyszczysz urodą. A jaką rolę teatralną wspominasz jako najtrudniejszą?

W każdej z ról przychodzi moment, w którym postać skrajnie różna ode mnie wymaga pracy, obserwacji oraz pamięci emocjonalnej. W pracy nad rolą szekspirowskiej Rosalindy wymienione wyżej elementy uruchamiał we mnie dzielnie Grzegorz Suski, śmiejąc się w trakcie, że młodość nie w każdym przypadku przychodzi z wiekiem. 

Masz jakąś wymarzoną rolę, którą chciałabyś zagrać?

Chętnie wcieliłabym się w postać człowieka po przejściach, może chorego umysłowo… 

Lubisz cierpieć?

Niekoniecznie, ale to, co kosztuje stanowi wartość.

A dałabyś się oszpecić do roli? Przytyć z dwadzieścia kilogramów?

Za duże pieniądze – tak, żeby mieć później środki na to, by przywrócić się do pierwotnego stanu (śmiech).

A jakie masz plany zawodowe na najbliższy czas?

Będę grać w Gdyni i w Szczecinie. Od czasu do czasu piszę teksty piosenek. Czytali je zaprzyjaźnieni z naszym teatrem mistrzowie słowa. Uspokoili, że mogę nie zawracać z tej drogi.

Może powstanie jakaś płyta?

Jeśli spotkam odpowiednich muzyków, to kto wie? Zrobię to dla siebie.

A masz jakieś marzenia materialne?

Marzę o domu z bali… i jestem pewna, że w ciągu dwóch lat taki dom powstanie! Będzie tam antresola, a z racji pasji mojego mężczyzny ścianka wspinaczkowa. Jednak nasze zamiłowanie do podróżowania może poddawać nas częstej migracji z wymarzonego gniazda.