PIOTR DRZAŁ: Wszystko zaczyna się od dotyku

Piotr Drzał, gdański projektant, ze swoją świadomością własnych wyborów, stylu i trendów może zajść bardzo wysoko. Już dziś o jego kreacje zabiegają gwiazdy, a on sam konsekwentnie realizuje swój plan podbicia świata mody.

Zachwycił kolekcją na sezon wiosna lato 2012 prezentowaną podczas łódzkiego Fashion Week. Blogerzy i klienci chwalili szczególnie jego projekty dla mężczyzn – bezpretensjonalne sylwetki wypełniły lukę, która do tej pory była niezagospodarowana na polskim rynku mody dedykowanej facetom.

- Jak lubisz pracować?

- Najczęściej wieczorem i w nocy. Wtedy czuję skupienie, dobrą aurę i niesamowity flow. Zanim jednak zaczyna się praca nad samym projektem najpierw musi być inspiracja. U mnie wszystko się od niej zaczyna.

- Skąd zatem czerpiesz inspiracje?

- Nie mam swojego mitycznego miejsca, do którego się udaje by szukać inspiracji. Znajduję ją w zasadzie wszędzie. Architektura, faktura obdrapanego budynku, który mijam. Design, przedmioty codziennego użytku, czy napotkani ludzie. Wszystko to może zakiełkować pomysłem. Czasem naprawdę trudno mi zdefiniować, co było inspiracją. To bardzo często zbiór elementów. Kadr z jakiegoś filmu. Przelotna myśl…

- I wtedy przychodzi olśnienie?

- … i zaczyna się flow, zatracam się w pracy. Tak jak mówiłem uwielbiam pracować wieczorem i w nocy. Wtedy, jak zauważyłem, mam największą wydajność i najlepszą efektywność. Udaje mi się najwięcej zrobić.

- Zatracasz się tak do końca?

- Jasne! Tracę poczucie czasu i przestrzeni. Często mam nawet tak, że zaczynam już czuć głód, a ciągle pracuję. Znajomi chcą mnie gdzieś wyciągnąć na imprezę, czy spotkanie, a ja odmawiam. Można powiedzieć, że tak – zatracam się w pracy. Nawet to lubię, ale mam też świadomość, że ta droga, którą wybrałem nie znosi kompromisowych rozwiązań. I że to przecież nie jest praca od 8 do 16. W zasadzie non stop pracuję – chłonę bodźce i przetwarzam je. To wymaga też dużej dyscypliny, bo czasem jest nawet tak, że inspiracja przychodzi do mnie, kiedy tworzę wcześniejszą kolekcję. Wtedy zachowuję ją i czekam na właściwy moment, żeby z niej skorzystać. Trzeba te nowe pomysły pielęgnować, żeby nie wygasły. Muszą spokojnie poczekać, bo w naturalny sposób skupiam się nad tym na czym teraz pracuję. Ale za jakiś czas, jeśli jakaś inspiracja jest wyjątkowo silna, to wracam do niej.

- Czasem inspiracja jest po prostu trochę jak taka natrętna myśl.

- Dokładnie - nawet jeśli ją zepchniemy gdzieś na później, to ona wraca i jeśli jest na tyle silna, że musi dać się jakoś zmaterializować, to muszę się po prostu poddać.

- Inspiracja, to jedno, ale dla każdego projektanta niezwykle ważne są tkaniny.

- Kiedy mam przed sobą nową tkaninę, kiedy zaczynam jej dotykać, to wywiązuje się więź, która sprawia, że ta myśl, wcześniej kiełkująca z danej inspiracji, zaczyna ewoluować i wtedy już wiem, co chcę robić. Pojawia się to przyjemne uczucie, że wiem już, że mogę przystępować do pracy na sto procent. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie nawet takiej sytuacji, kiedy projektuję nie mając świadomości tworzywa – kiedy nie będę miał przed sobą nawet małego kawałeczka danej tkaniny. Bo czuję wtedy pustkę - totalne ograniczenie. Co z tego, że wymyślę sobie jakiś kształt, jakiś projekt, a potem tkanina, którą kupię nie będzie się w ogóle dobrze nadawała pod daną koncepcję. To organiczny kontakt, który inspiruje.

- Czyli wszystko zaczyna się od dotyku? A co z kolorem. W Twojej kolekcji widać niebanalne skojarzenia kolorystyczne…

- Tkanina jest oczywiście integralną częścią projektu, ale kolor to takie dopełnienie – kropka nad i. Moje pierwsze kolekcje były monochromatyczne. Poruszałem się w obszarze, czerni, szarości i grafitu, ale ostatnio zaczynam zgłębiać coraz bardziej terytorium kolorystyczne. Kolor zawsze u mnie był i będzie – choćby w formie jakiegoś akcentu, czy też detalu. Nie jestem w stanie zrobić czegoś zupełnie tonalnego. To wynika chyba z mojej osobowości. Nawet jeśli zaczynam pracę nad czymś zupełnie tonalnym – w jednym odcieniu, to prędzej czy później gdzieś tam pojawi się uderzenie w postaci koloru. Mam bazę kolorów podstawowych, ale dodatki w postaci mocnych akcentów muszą się pojawiać.

- Pracujesz sam?

- Jeśli chodzi o etap przygotowania kolekcji – od pomysłu w głowie, dobór tkanin, rysunki, poprzez etap krojenia i zszywania, to nad tym chce mieć pełną kontrolę – wtedy jestem sam. Ale wszystko co jest poza procesem projektowania to już kolaboracja – ze stylistami, fotografami, choreografami pokazów. Jeśli chodzi o zdjęcia to zawszę liczę na inicjatywę fotografa, z którym zawsze muszę się porozumieć. Mam określoną wizję tego jak chcę, żeby dana sylwetka była prezentowana, ale chcę też ufać, że ludzie którymi pracuję dodadzą swój pierwiastek do całości. Poza tym nie jestem przecież fotografem i mam w sobie tyle pokory, żeby wiedzieć, że ktoś zrobi to dobrze i zaufać. Co nie znaczy, że podczas sesji nie chcę mieć też swojego zdania i jeśli coś będzie zupełnie odbiegało od mojej koncepcji, to na pewno się odezwę.

- Ale nie jesteś tyranem?

- Nie skądże! Lubię pracować z innymi. W moim zawodzie, jak chyba w każdym innym, ciężko jest robić wszystko samemu. Nawet jeśli chodzi o pokaz, to ja nie ustawiam choreografii. Oczywiście mam swoje sugestie jeśli chodzi o fryzury czy też makijaż, ale jestem bardzo otwarty i lubię wsłuchiwać się w innych.

- Jak ważna była dla Ciebie w związku z tym formalna edukacja?

- Jeśli chodzi o edukację, to rzeczywiście wszystko przebiegło dość formalnie i w naturalny sposób uzupełniałem swoją wiedzę w obszarze pasji, która mnie pchała do przodu. Liceum plastyczne kończyłem w Rzeszowie, później Łódź, gdzie swoją pasję rozwijałem na Akademii Sztuk Pięknych na Wydziale Tkaniny i Ubioru, gdzie intensywnie szukałem swojego kierunku. Bardzo cennym doświadczeniem był staż w atelier Georges’a Hobeiki w Bejrucie. Edukacja formalna jest naprawdę ważna. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym skończyć jakiś zupełnie inny, nieartystyczny kierunek i być w miejscu, w którym jestem teraz. Faktem jest oczywiście, że dużo pracy wykonałem sam na własną rękę. Wykłady, szkoła to oczywiście ważna i dobra baza, ale bez własnego poszukiwania nie ma szans.

- Żeby pracować samodzielnie na własne nazwisko trzeba mieć rzemiosło w jednym palcu.

- Dokładnie. Trzeba mieć świadomość, wiedzę ale też rzemiosło – czyli po prostu potrafić szyć. Kiedy coś wymyślam, coś chcę stworzyć, chcę rozwiązać jakiś problem, to bez umiejętności szycia brakowałoby mi świadomości, czy i jak w ogóle to wykonać. W kwestii tego, co możliwe a co nie, łatwiej jest polegać na sobie, kiedy samemu potrafi się szyć. Poza tym to daje wolność – można samemu wiele problemów rozwiązać kreatywnie, no i nie trzeba wierzyć „pani krawcowej”, kiedy ta mówi, że się nie da. Poza tym jeśli się przechodzi przez wszystkie fazy od początkowe inspiracji, przez kontakt z tkaniną to samemu się widzi jak projekt ewoluuje. Od momentu pierwszej wizji, przechodząc z etapu na etap, dodaję i odejmuję nowe elementy krążąc wokół pierwotnej wizji. Pozbawiając się etapu samego szycia, tworzenia konstrukcji pozbawiałbym się ważnego etapu pracy nad projektem. Nie widzę siebie w roli kogoś, kto tylko naszkicuje wizje i oddaje ją w czyjeś ręce.

- Twoja kariera można powiedzieć toczy się bardzo szybko. Wyróżnienia, udany debiut w Łodzi, zaproszenie do Lizbony…

- Wszystko to co się działo do tej pory traktuję jako wyróżnienia, ale nie skupiam się nad tym nadmiernie – o wiele bardziej skupiam się na pracy. Wiem, że ten początek jest ważny – zostałem zauważony i spotykam się z ciepłym przyjęciem, ale właśnie teraz jest ten czas, żeby skupić się na pracy, a nie na wyróżnieniach. Taki prawdziwy, przeze mnie definiowany sukces jeszcze przecież nie nadszedł. I przede mną jeszcze daleka droga.

- A kiedy uznasz, że możesz już naprawdę świętować?

- Na pewno sukcesem dla mnie będzie etap, kiedy marka Drzał będzie sprzedawana za granicą, gdy będą stałe miejsca, w których będzie można dostać moje ubrania, że będzie stała cyrkulacja od produkcji, do indywidualnego klienta. Że na moją modę będzie cały czas klientela, że stanę się na tyle rozpoznawalny, że ludzie będą chcieli nosić Drzała. Rozpoznawalna marka, która będzie się cieszyła pewną popularnością.

- A masz w głowie typ osoby, dla której projektujesz?

- Dla kogo projektuję? Po części kiedy tworzymy jakieś kolekcje, ubrania, to zawsze jest w głowie ktoś, mamy w głowie pewien obraz, do którego chcemy dążyć. To nie jest oczywiście ktoś z ulicy, ale to pewnie archetyp – zbiór cech.

- Jakich cech, jak określiłbyś swój styl?

- To urban style, streetwear, ale też szlachetność i prostota i jakość tkaniny. Na chwilę obecną wyrosłem z etapu, kiedy awangarda pociągała mnie na tyle, że chciałem ją na każdym etapie, w dużej mierze eksploatować. W pierwszych kolekcjach pojawiały się jeszcze takie pojedyncze sylwetki, które były ukłonem w stronę tych bardziej awangardowych inspiracji, ale teraz jestem w takim momencie mojego życia zawodowego, że podjąłem świadomą decyzję, że chcę tworzyć tylko dla ludzi. Ja chcę, żeby to się sprzedawało, żeby byli klienci na tę modę. Jeśli chodzi o stylistykę, to chciałbym, żeby to była mieszanka pewnych cech. Jeśli klasyka, to tak, ale przełamana. Jeśli to ma być biała koszula, to niech ta koszula ma ekstremalnie mały kołnierzyk, albo jakoś bardzo nietypowe zapięcie mankietów.

- Bawisz się formą, czy raczej konwencją?

- Chyba bardziej tym drugim. Czasem forma jest bardzo tradycyjna – jak longsleeve,  prosta forma przełamana na przykład delikatnym ażurem.. Dla mnie ważne jest przełamywanie utartych schematów. Nie uważam się za kogoś, kto łamie wszelkie zasady. Ale po prostu chcę czasem podejść do jakiejś basicowej formy i zupełnie na nowo ją odczytać. W modzie męskiej wcale tak naprawdę nie chcę szaleć, jeśli chodzi o wybujałe formy. Facet w ciuchach marki Drzał ma wyglądać dalej jak facet. Ma wyglądać męsko – nie chcę, żeby czuł się zniewieściały. Nie chcę żeby czuł się niekomfortowo. Dlatego też chcę zachowywać podstawowe formy, ale też je delikatnie przełamywać. Ale raczej detalem. Bardzo kręci mnie mieszanie stylu sportowego z eleganckim. Forma stylizacji niech będzie nieco nonszalancka. Garnitur do biura, ale z pewnym małym smaczkiem. Czasem lubię oversize, ale czasem chcę zrobić coś o naturalnej formie. Chcę, żeby odbiorca czuł się bardzo dobrze.

- A kto Cię inspiruje?

- Dries van Noten, Ann Demeulemeester, Rick Owens. Jest na pewno wiele innych nazwisk, ale też wolę się nie skupiać bardzo na projektach innych, żeby nie zatracać się w nich i nie zagubić własnego stylu.

- A ulica?

- Czasem też, choć Polska ulica trochę jednak nadal niestety straszy. Niewiele osób bawi się tym, jak wyglądają. Wszyscy są tak poważni w swoich stereotypowych wyborach. Mało jest osób ze świadomością. Jest grupa, która już wie – coraz więcej młodych ludzi bawi się modą i stylizacją. To się powoli zmienia, ale pewnie jeszcze trochę czasu minie zanim ulice Trójmiasta będą wyglądały jak ulice Sztokholmu.

- Projektujesz dla kobiet i mężczyzn. Nadal tak będzie?

- Od początku próbowałem swoich sił w modzie męskiej i damskiej. Trochę jest tak, że w czasach studenckich nie było za bardzo wyboru. Teraz już coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby iść tylko w kierunku mody męskiej. Ale na razie o kobietach nie zapomnę. U mnie jednak kobieta nie będzie nigdy romantyczna, zwiewna. Nie będę robił glamourowych kiecek, nie będę projektantem na czerwony dywan, bo są inni, którzy robią to lepiej. Verą Wang też nie będę. Ja wolę zająć się ulicą i tym, żeby była piękniejsza.

- A jakie plany na najbliższą przyszłość?

- Upiększać ulicę (śmiech). Ale tak na serio to zaczynam pracę nad nową kolekcją, tkaniny już przyjechały, są też projekty, indywidualne zamówienia. I dużo, dużo pracy, bo wiadomo, teraz mam czas, żeby dać się zauważyć.