Potrafię walnąć pięścią w stół

Agnieszka Pomaska

 

 

Atrakcyjna, skromna, stanowcza i pracowita. Wierząca w ideały i w to, że polityka wcale nie musi być „brudna”. Potrafi walnąć pięścią w stół, gdy łamane są zasady fair play. Przebojem wkroczyła w świat wielkiej polityki, nad czym ubolewają zwłaszcza mieszkańcy Gdańska, którzy chętnie widzieliby ją w fotelu prezydenta miasta. Ona sama zapowiada, że do Gdańska wróci na pewno, ale czy w takiej roli, w jakiej widzą ją gdańszczanie? Panie i panowie, poznajcie bliżej posłankę Agnieszkę Pomaskę!

 

Jakub Jakubowski: 22 października 2007 roku. Pamięta Pani ten dzień?

Agnieszka Pomaska: Tak, pamiętam. To był dzień po wyborach parlamentarnych. Pewnie chce Pan zapytać, jak się wtedy czułam, gdy okazało się, że jednak w Sejmie zabraknie dla mnie miejsca?

– Dokładnie o to chciałem zapytać, bo przecież do sukcesu zabrakło zaledwie kilkudziesięciu głosów.

– Cóż, takie jest życie. Po prostu tych głosów zabrakło. Byłam wtedy trochę zaskoczona, bo dzień wcześniej wszystkie sondaże dawały mi pewny mandat, a przy ogłoszeniu wyników oficjalnych okazało się, że zabrakło tak niewiele. Było mi trochę smutno, ale chyba dosyć łagodnie to przeszłam. Bardziej załamani byli wolontariusze, którzy z pełnym oddaniem i poświęceniem pracowali przy mojej kampanii wyborczej.

– Pytam o to, bo wiem, że jest Pani bardzo ambitną osobą, a to była chyba pierwsza porażka w Pani błyskotliwej karierze. O ile oczywiście można to uznać za porażkę?

– Rzeczywiście tak było, choć nie traktowałam tego jak porażki. Było to po prostu coś, co mi się do końca nie udało. Z drugiej jednak strony wynik, jaki uzyskałam w wyborach, czyli 9,5 tysiąca głosów, to było nawet więcej niż zakładałam. Okazało się tylko, że poprzeczka wisiała nieco wyżej. Należę jednak do osób, które takie zdarzenia mobilizują. Wyszłam z tej kampanii o wiele silniejsza, bardziej świadoma i przede wszystkim mądrzejsza o nowe doświadczenie.

– A konkretnie mądrzejsza o jakie doświadczenie?

– Przede wszystkim o to, jak ludzie postrzegają polityków i politykę. Postawiłam na bezpośredni kontakt z ludźmi. Uświadomiłam sobie fakt, że ludzie nie lubią polityków anonimowych. Ci mieszkańcy, których odwiedziłam, byli bardzo zaskoczeni, że ktoś osobiście do nich przychodzi i chce rozmawiać, a nie tylko prosić o głos. Za każdym razem opowiadałam, co chcę robić w sejmie, jaką mam wizję uprawiania polityki, o co mi tak naprawdę chodzi.

– O co więc chodzi w tej wielkiej polityce?

– I w tej wielkiej, i w tej mniejszej, lokalnej jesteśmy wybierani przez mieszkańców, jesteśmy ich reprezentantami. To my jesteśmy więc dla nich w pełnym tego słowa znaczeniu, jak górnolotnie by to nie brzmiało. To oznacza, że musimy nie tylko słuchać ludzi, ale reagować na to, co mówią, czyli uchwalać takie prawo, takie przepisy, które faktycznie czynią życie ludzi łatwiejszym, a nie odwrotnie.

– Mówi Pani jak prawdziwy polityk. Nie sądzi Pani, że to trochę naiwne podejście, szczególnie gdy obserwuje się to, co się dzieje aktualnie na polskiej scenie politycznej?

– Dlaczego naiwne? Z takim nastawieniem kandydowałam do Rady Miasta po raz pierwszy w 2002 roku i myślę, że się to sprawdziło. Wcześniej jako radna, teraz już jako posłanka, staram się być możliwie dostępna dla tych, którzy mnie wybrali. Mój numer telefonu jest powszechnie znany, odpowiadam na bieżąco na maile. Myślę, że takie podejście może spowodować, że ludzie inaczej zaczną postrzegać politykę i polityków.

– Czyli jeśli późnym wieczorem zadzwoni Pani komórka a w niej podenerwowany wyborca będzie wylewał żale, że premier Donald Tusk nie spełnił obietnic wyborczych, to go Pani wysłucha?

– (śmiech) Oczywiście, że wysłucham, a nawet przekażę pretensje wyborcy właściwej osobie odpowiedzialnej za dane zagadnienie w sejmie czy w rządzie

– Pytałem na początku o to, jak Pani zareagowała na to, że jednak nie będzie Pani w sejmie, bo dwa lata później los się do Pani uśmiechnął. W sejmie miejsce dla Pani zwolnił Jarosław Wałęsa, który dostał się do europarlamentu. Oficjalnie wkroczyła Pani do wielkiej polityki.

– Tak, była to naturalna konsekwencja tego, co się wydarzyło dwa lata wcześniej.

– Nie wiem, czy taka naturalna. Wielu innych polityków różnych partii rezygnowało z objęcia mandatu po posłach, którzy odeszli do Parlamentu Europejskiego. Rozczarowanie tym co się dzieje w polityce jest spore. Zastanawiała się Pani choć przez chwilę, czy skorzystać z tej okazji?

– Oczywiście, że się zastanawiałam. To przecież była poważna decyzja mająca wpływ nie tylko na moją przyszłość zawodową, ale też na moje życie prywatne, rodzinę. Zastanawiałam się, czy się odnajdę w nowej rzeczywistości, czy się w niej nie zagubię, czy wielka polityka mnie nie zmieni? Z drugiej strony potraktowałam to jak kolejne duże wyzwanie. Chociaż gdy pisałam do przewodniczącego Rady Miasta Gdańska Bogdana Oleszka pismo, w którym zrzekałam się mandatu radnej, to łza mi się w oku zakręciła.

– Jakie były pierwsze wrażenia na Wiejskiej? Była Pani zagubioną szarą myszką czy raczej od razu zwinną panterą, która bezkompromisowo, pewnym krokiem wkroczyła w świat wielkiej polityki?

– Ja mam bardzo słabą orientację w przestrzeni, więc na początku się gubiłam w samym budynku. A jeśli chodzi o samo sprawowanie mandatu, to nie miałam żadnych instrukcji, wszystko odbywało się z marszu, ale miałam duże wsparcie koleżanek i kolegów z klubu PO. Nie przeszłam też żadnego chrztu bojowego, nie było kocówy, smarowania pastą do zębów i tym podobnych rzeczy (

– A głos choć trochę Pani zadrżał, gdy po raz pierwszy w sejmie mówiła Pani „Panie Marszałku, Wysoka Izbo”?

– Trochę tak, ale chyba nie było najgorzej. Można powiedzieć, że zostałam rzucona na głęboką wodę, bo krótko po objęciu mandatu, na kolejnym posiedzeniu, prezentowałam stanowisko klubu Platformy Obywatelskiej w sprawie bardzo ważnej ustawy o Komitecie Integracji Europejskiej. Stres rzeczywiście był.

– Mamy nową miss sejmu. Joanna Mucha, uznawana dotąd za najseksowniejszą posłankę, zdetronizowana. Tak krzyczały tabloidy i portale internetowe, gdy obejmowała Pani mandat. To było miłe czy raczej czuła się Pani zażenowana?

– Może nie zażenowana, ale zdecydowanie nie czuję się dobrze w takiej roli.

– Odnosiła Pani wrażenie, że starano się Panią zaszufladkować, przypiąć od razu jakąś łatkę tylko „ładnej” buźki?

– Trochę tak, ale myślę, że można się przed takim szufladkowaniem wybronić.

– Czy uroda w polityce pomaga?

– Ani nie pomaga, ani nie przeszkadza. Na dłuższą metę nie ma to żadnego znaczenia.

– Widzę, że nie za bardzo chce Pani o tym rozmawiać?

– Tak, to nie jest mój ulubiony temat do rozmowy.

– Dlaczego fakt, że ładna, atrakcyjna kobieta obejmuje mandat, wywołuje tyle emocji i komentarzy? Czy to wina powszechnego stereotypu, że jak ładna to na pewno głupia?

– Ten stereotyp na szczęście coraz bardziej traci na aktualności, szczególnie gdy człowiek stara się zwrócić uwagę na swoje dokonania zawodowe, a nie na urodę, wygląd zewnętrzny czy wszystko inne, co odwraca uwagę od kompetencji i kwalifikacji zawodowych. Kobiety faktycznie są bardziej narażone na szufladkowanie, ale mamy pełne prawo do tego, by być traktowane na równi z mężczyznami.

– Skoro już o tym mówimy, to jak zapatruje się Pani na słynne już parytety wyborcze gwarantujące kobietom obowiązkowy udział po 50 procent miejsc we wszystkich ważniejszych ciałach społecznych, politycznych, naukowych, w tym na listach wyborczych?

– Rzeczywiście kobiet w polityce jest procentowo ciągle niezbyt wiele. Oczywiście tam, gdzie jest jakakolwiek forma dyskryminacji, także ze względu na płeć, powinniśmy stanowczo reagować. Ale nie jestem zwolennikiem rozwiązań ustawowych w tej kwestii. Platforma Obywatelska bez parytetu do Parlamentu Europejskiego wprowadziła 36% kobiet, a to całkiem niezły wynik. Mam nadzieję, że kolejne wybory potwierdzą, że kobiet w polityce może być więcej i bez parytetu.

– Dlaczego w Polsce kobiety nie robią takich karier jak mężczyźni? Dlaczego jest ich mniej na prestiżowych, kierowniczych stanowiskach? Mają mniejsze kompetencje?

– Kobiety i mężczyźni powinni mieć oczywiście takie same prawa i możliwości, ale przecież różnimy się od siebie. Kobiety są często lepiej wykształcone, ale też nie zawsze mają takie same priorytety w życiu jak mężczyźni. Powinniśmy jednak stworzyć takie warunki, na przykład systemu opieki nad dziećmi, by kobiety mogły bez przeszkód realizować swoje ambicje na równi z mężczyznami.

– OK, zmieńmy temat. Jacy są posłowie, Ci najbardziej znani, w takim bezpośrednim kontakcie?

– Często politykom, którzy najczęściej występują w mediach, przypisuje się jakieś cechy, nie koniecznie pozytywne, ale w zdecydowanej większości są to normalni ludzie, pozbawieni stereotypowego zadęcia, z którymi można zjeść obiad czy pójść po prostu na piwo. Jak wszędzie zdarzają się oczywiście lepsze i gorsze charaktery.

– A jak bardzo zmienił się Donald Tusk od czasów objęcia teki premiera?

– Nie wiem, czy ja jestem właściwą osobą, aby rozmawiać o premierze naszego rządu. Osoby, które pracują z nim na co dzień, znają go na pewno dużo lepiej. Na pewno mogę zdementować pogłoski rozgłaszane przez opozycję, że premier ma wilcze oczy. Nie ma. (śmiech)

– Co Panią w polityce najbardziej denerwuje?

– Głupota, bezmyślność, brak zdrowego rozsądku, zwłaszcza przy stanowieniu prawa. No i zbyt duże gadulstwo. Lubię rozmawiać o konkretach i możliwie szybko i sprawnie podejmować decyzje, a nie tylko mówić. Niestety w sejmie różnie z tym bywa...

– Pamięta Pani, kto powiedział te słowa: „I w sporcie, i w polityce trzeba być twardym i umieć walnąć pięścią w stół. Ale trzeba też pamiętać o zasadach fair play”?

– To są moje słowa, pod którymi nadal się podpisuję.

– Musiała już Pani walić pięścią w stół?

– Tak, wielokrotnie w Radzie Miasta Gdańska, a nawet już w Sejmie, najczęściej na posiedzeniach komisji. Jestem osobą stanowczą. Jak jestem do czegoś przekonana, to nie odpuszczam.

– A konkretnie? W jakiej sytuacji musiała Pani walnąć pięścią w stół?

– Gdy jeszcze byłam radną miasta Gdańska dość stanowczo sprzeciwiłam się mojemu koledze, który zachował się niewłaściwie.

– A będzie Pani potrafiła walnąć pięścią w stół, gdy w sejmie ktoś zachowa się niewłaściwie?

– Taką zasadę staram się po prostu stosować na co dzień.

– Może utemperuje Pani Janusza Palikota?

– Nie przeceniałabym roli, jaką odgrywam w Platformie. Jestem nową posłanką i znam swoje miejsce w szeregu, aczkolwiek jeśli Janusz Palikot zrobi znowu coś, co jest z punktu widzenia etycznego nie do przyjęcia, to oczywiście zapytana, wyrażę głośno swoją opinię.

– Pytam, bo w polityce, szczególnie tej wielkiej, parlamentarnej, postawa fair play to rzadkość i, cytując klasyka, trzeba mieć twardy tyłek.

– Różnie z tym bywa. Ja bym jednak powiedziała, że w polityce trzeba mieć przede wszystkim dużo pokory, mierzyć swoje siły na zamiary i wiedzieć, co można, a czego nie można.

– Pani tę postawę fair play wyniosła ze sportu. Kiedyś właśnie sport był u Pani na pierwszym miejscu…

– Sport uprawiałam od siódmego roku życia. Najpierw żeglarstwo. Ścigałam się na takich małych łódkach o nazwie Optimist. Potem był windsurfing, w którym odnosiłam sukcesy w kategoriach juniorów. Uznałam jednak, że wyczynowy sport to nie jest to, co chciałabym w życiu robić. Na studiach zaangażowałam się w działalność stowarzyszenia Młodzi Demokraci i właściwie wiedziałam, że praca w samorządzie, polityka, działalność na rzecz mieszkańców jest tym, w co chcę się zaangażować. Sport jest dla mnie świetnym sposobem spędzania wolnego czasu, ale jako wyczyn wymaga zbyt wielu poświęceń, a ja miałam jeszcze inne zainteresowania.

– Sport nadal jednak zajmuje ważne miejsce w Pani życiu.

– Tak, to jest najlepszy sposób na odreagowanie i sprawia mi olbrzymią przyjemność. To także świetny sposób na zachowanie urody, kondycji i figury. Dzisiaj na desce pływam już trochę rzadziej. Niedługo mam zamiar ponownie przypiąć narty, kończę bowiem rehabilitację po operacji kolana. Sporo też biegam, jeżdżę na rowerze, a ostatnio moją wielką pasją jest MTB, czyli ekstremalne wyścigi na rowerach górskich. Lubię się ruszać, lubię się porządnie zmęczyć.

– A co się stało z kolanem?

– Kontuzja to właśnie efekt wypadku na nartach. Skakałam w snowparku i kolano nie wytrzymało.

– W snowparku a nie na skoczni, jak Adam Małysz z Wielkiej Krokwi?

– (śmiech) Gdybym skoczyła z Wielkiej Krokwi, to byśmy dzisiaj tu nie rozmawiali. Ale jako dziecko byłam fanem skoków narciarskich i miałam takie marzenie, by skakać z prawdziwych skoczni. Chyba na szczęście nie udało mi się go spełnić. Przestworza bardzo mnie jednak pociągają i mam nadzieję, że uda mi się nauczyć latać na paralotni.

– Jaka jest Agnieszka Pomaska w życiu prywatnym, gdy opada ta polityczna kurtyna?

– Jestem przede wszystkim optymistką. Takie podejście do życia pozwala się nim cieszyć, pozwala realizować zakładane cele życiowe. Trudniej się co prawda przeżywa porażki, ale co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ponadto staram się być ugodowa, chociaż stanowcza i kategoryczna też potrafię być.

– Sport i polityka – pasja i praca. A jest coś, co oprócz tego Panią fascynuje, pochłania, zajmuje czas?

– Z takich drobniejszych rzeczy to zbieram stare gdańskie pocztówki. Wyszukuję gdzieś różne okazy, kupuję, oprawiam i wieszam na ścianie. W ogóle fascynuje mnie stary Gdańsk. Pociąga mnie też fotografia, kiedyś z pasją bawiłam się w wywoływanie zdjęć w ciemni. Uwielbiam też podróże, na które niestety nie mam na razie czasu i pewnie jeszcze długo nie będę miała czasu na podróż, jaką odbyłam po zachodniej Afryce. Afryka Zachodnia jest jeszcze nieodkryta, ale fascynująca. Podróżowaliśmy między innymi po niebezpiecznej także dzisiaj Mauretanii oraz trzykilometrowym pociągiem towarowym. Podróże wiele uczą człowieka.

– Czego więc Panią ta podróż nauczyła?

– Szacunku do odmienności, innej kultury. Trzeba po prostu pamiętać o tym, że nie wszyscy jesteśmy tacy sami.

– Jak rodzina reaguje na Pani sukcesy, najpierw w sporcie, potem w samorządzie, teraz w polityce?

– Wszyscy mnie wspierają i zawsze na rodzinę mogę liczyć. Bardzo dużo zawdzięczam moim rodzicom, którzy zaszczepili we mnie sportowego bakcyla oraz nauczyli w życiu optymizmu. Mam też duże wsparcie od mojego męża, z którym teraz widuję się głównie w weekendy, więc nie jest łatwo.

– No właśnie, mało kto wie, że w ogóle jest Pani mężatką a Pani mężem jest Maciej Krupa, również polityk i samorządowiec.

– No tak, nie zmieniłam przecież nazwiska. Mój mąż jest dla mnie największą podporą, także w sprawach politycznych. Bez niego pewnie bym nie dała sobie w tej polityce rady. Radzę się go bardzo często, chociaż nie zawsze się go słucham. Poznaliśmy się dzięki polityce, on był szefem Młodych Demokratów w Gdańsku w momencie, gdy ja trafiłam do tego stowarzyszenia. Mimo że Maciek jest radnym miasta krócej, to jednak ma ode mnie większe doświadczenie polityczne i wiem, że na jego zdaniu, opinii zawsze mogę polegać.

– Kto w Waszym związku dominuje?

– Tworzymy związek partnerski, czasem pewnie rywalizujemy ze sobą, ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Zdarza się też, że się spieramy, głównie jeśli chodzi o politykę. Mamy różne poglądy, zdania na pewne sprawy, ale to szanujemy. Kibicujemy też sobie wzajemnie.

– Wielu mieszkańców Gdańska żałuje, że jest Pani w sejmie a nie w Radzie Miasta. Wielu jednak wróży Pani powrót do grodu nad Motławą. Myślała Pani kiedykolwiek o kandydowaniu na fotel prezydenta Gdańska?

– (śmiech) Mam nadzieję, że kiedyś do Gdańska wrócę, choć tak naprawdę nigdy go nie zostawiłam. Chciałabym, aby Gdańsk się rozwijał i chciałabym mieć na to wpływ, bo uwielbiam to miasto. Czy jako prezydent? Nie rozważam tego. To daleka perspektywa, na dzisiaj mam za mało doświadczenia, za mało jeszcze znam Gdańsk i jego potrzeby. Na razie jednak koncentruję się na pracy posłanki.