Moai – monumentalne kamienne posągi

Urlop na najbardziej odizolowanej, ale bynajmniej nie bezludnej wyspie na świecie? To może być ekscytujące
- tak pomyślał Jacek Żmuda, dyrektor w wydawnictwie Wolters Kluwer Polska. Jak pomyślał, tak zrobił.
Wakacje na Rapa Nui, znanej jako Wyspa Wielkanocna, faktycznie dostarczyły wielu wrażeń.

Obszar Rapa Nui wynosi zaledwie 163, 6 km2. To najbardziej oddalona od wysp i lądów zamieszkana wyspa na świecie. Znajduje się ponad 2000 km od wyspy Pitcairn i ok. 3600 km od wybrzeży Chile. Jedyną miejscowością jest Hanga Roa, gdzie skupia się większość życia na wyspie.

Turystom wstęp ograniczony

Kilkanaście lat temu można było tam dotrzeć tylko drogą morską. Dzisiaj można też dolecieć niewielkimi samolotami chilijskich linii lotniczych. Jedynym lotniskiem na wyspie jest port lotniczy Mataveri. Pas startowy służy nie tylko samolotom, ale też... promom kosmicznym, dla których lotnisko jest lądowiskiem zapasowym. Wyspa została uformowana przez cztery główne wulkany: Rano Kau, Rano Raraku, Puakatike oraz Terevaka. Znakiem rozpoznawczym Wyspy Wielkanocnej są moai, czyli monumentalne kamienne posągi, które w większości umiejscowione są na zboczach wulkanu Rano Raraku.
– Moai są owiane tajemnicą. Nikt do końca nie wie na czyj obraz i w jakim celu zostały stworzone. Czy miały przedstawiać uosobienie bóstw, czy może podobizny przodków – mówi Jacek Żmuda. – Posągi nie są jednak tam jedyną atrakcją. Rapa Nui jest wyspą wulkaniczną, więc nie ma tam raczej typowych plaż. Większość z nich wygląda groźnie, wszędzie są klify i groty, o które rozbijają się fale oraz podziemne jaskinie, których samotne zwiedzanie jest niezwykle niebezpieczne – dodaje.
Turystyka to główne źródło dochodu około 4 tysięcy rdzennych mieszkańców wyspy. Rząd chilijski stara się jednak mocno ograniczać ruch turystyczny, żeby uchronić wyspę i jej mieszkańców przed totalną komercjalizacją. Liczbę podróżników ogranicza też cena wycieczki na koniec świata. Koszt transportu z Polski na Rapa Nui wynosi ponad 10 tysięcy złotych, aczkolwiek od czasu do czasu trafiają się okazje cenowe.

Wyspa owiana tajemnicą

– Od lat chciałem udać się do najbardziej odległego miejsca na Ziemi, ale nie tylko odległość skłoniła mnie do wyprawy na Rapa Nui – wyjaśnia Jacek. – Nieodłącznym elementem wyspy są jej legendy i opowieści związane z moai. To one sprawiają, że Rapa Nui posiada niezwykły magnetyzm miejsca niedostępnego i tajemniczego. Ludzie, którzy tam mieszkają, dodają jeszcze do tego wszystkiego swoje opowieści i starają się, by Rapa Nui pozostało właśnie takie - nieodkryte i owiane tajemnicą – opowiada Żmuda.
Przed wyjazdem Jacek przeczytał kilka książek o wyspie starając sobie wyobrazić, co zastanie na miejscu. Okazało się, że wyobraźnia była zbyt uboga. Szczególnie, gdy widzi się piękny zachód słońca dający niesamowite tło dumnym  i pięknym posągom. To jak nieziemsko wyglądają moai w zachodzącym słońcu pozwala wyobraźni jeszcze bujniej niż zwykle dopisywać początki i zakończenia do związanych z nimi legend. Można sobie wyobrazić jak je budowano, dlaczego przerwano budowę niektórych z nich, porzucono na zboczu wulkanu i już nie dokończono.

Integracja z tubylcami

– Podczas swoich wypraw lubię poocierać się o codzienność ludzi zamieszkujących dane miejsce, o ich życie. Obserwuję jak pracują, jak odpoczywają, co jedzą. To jest najbardziej interesujący aspekt podróży. Dlatego też moi towarzysze i ja nie chcieliśmy mieszkać w hotelu. Zakwaterowanie znaleźliśmy w domu pani Lucii, która urodziła się i wychowała na Wyspie. Dzięki temu mogliśmy każdego dnia obserwować kulturę i zwyczaje miejscowych ludzi – opowiada Jacek.
Mieszkańcy Rapa Nui mają specyficzną urodę, są pięknie zbudowani, mają charakterystyczne rysy twarzy. Są bardzo otwarci, gościnni, serdeczni i radośni. Chętnie opowiadają o wyspie i jej legendach. Urzędowym językiem jest hiszpański, jednak mieszkańcy porozumiewają się raczej swoim językiem – rapanui, który jest bardzo melodyjny lub przeplatają go z hiszpańskim.
Jacek wybrał się na Rapa Nui na przełomie stycznia i lutego. Ten okres jest bowiem szczególny dla mieszkańców wyspy. W tym czasie odbywa się wyjątkowa olimpiada sportowa. Można tam podziwiać nieprawdopodobne konkurencje, takie jak np. zjazd na drzewie bananowca z wielkiego wulkanu Rano Raraku! W tej konkurencji biorą udział wyłącznie mężczyźni. „Ubrani” w przepaski na biodrach, przystrojeni w pióra, całe ciała mają pomalowane na biało lub czerwono konsystencją glinki wulkanicznej, piachu i wody. Tak przygotowani siadają na bananowcu i zjeżdżają z niesamowitą prędkością.

Chleba i igrzysk

– Nie słyszałem co prawda o wypadkach śmiertelnych, ale widziałem, jak wyglądają olimpijczycy po konkurencji. Wszyscy są poobijani i posiniaczeni, a rany są bardzo głębokie. Ale taka jest ich tradycja. Inną konkurencją jest ślizganie się na grzbietach fal jak żółwie – ekscytuje się Jacek. – W ślizganiu biorą udział młodzi, kilkunastoletni chłopcy, którzy wypływają na Ocean, by później na grzbietach fal, bez ruszania rękoma i nogami wrócić jak najbliżej brzegu. Kolejną konkurencją jest tzw. triatlon - odbywa się on w chyba najpiękniejszym miejscu na całej wyspie, na wulkanie Rano Raraku, w środku którego znajduje się ogromny krater wypełniony jeziorem – dodaje Jacek.
Mężczyźni na specjalnie zrobionych tratwach z trzciny, która rośnie wokół jeziora, przepływają jezioro, po drugiej stronie porzucają swoje tratwy i zakładają na ramiona 28 kg bananów w kiściach. Z tymi bananami biegną wokół jeziora wewnątrz wulkanu. Jak już przebiegną, porzucają banany i biegną jeszcze raz, bez żadnego obciążenia, by następnie wskoczyć do wody i wpław przepłynąć na drugą stronę. Rapa Nui jest tak mała, że konkurencje olimpijskie toczą się dosłownie między dwiema rodzinami na wyspie. W czasie olimpiady zbierają się królowe: wyspy, i każdej z tych dwóch rodzin, by obserwować konkurujących między sobą przedstawicieli klanów.

Lepiej niż w Rio

Podczas olimpiady co wieczór odbywają się zabawy i pokazy przepięknych tańców i piosenek sprzed stuleci, które przetrwały w postaci folkloru. Cała olimpiada kończy się wielkim świętem połączonym z uroczystym niesamowicie kolorowym przemarszem.
– Nam też się udzielił nastrój ogólnej radości. Udaliśmy się do takiego miejsca, gdzie przedstawiciele jednej z konkurujących rodzin szykowali się do przemarszu, rozebraliśmy się, nałożyliśmy na siebie glinkę, zostaliśmy pomalowani, po czym szliśmy z tą rodziną przez całe Hanga Roa przy dźwiękach muzyki i bębnów. Każda umalowana osoba była punktowana, a punkty te były doliczane do wyników z ogólnej klasyfikacji w olimpiadzie. Na koniec przemarszu wszyscy rzucali się do Oceanu by zmyć z siebie farby i glinkę, która po jakimś czasie zamieniła się w mocną skorupę. Ciężko ją było zmyć. Jeszcze jak wylatywaliśmy z Rapa Nui, miałem na skórze jej resztki. To było chyba lepsze niż karnawał w Rio! – przekonuje Jacek Żmuda.
Na Rapa Nui warto spróbować także miejscowych przysmaków. Na szczególną uwagę zasługują ryby, o dziwnych kształtach, we wszystkich kolorach świata.
O świcie można je kupić wprost z łodzi wracających z oceanicznych łowisk. – Wyspę pożegnaliśmy przepyszną kolacją, popijając miejscowy specjał - alkohol podawany z białkiem jajka, które się ubija, po czym dodaje się dużo limonki. Absolutnie przepyszne – dodaje.

Anna Kolęda