Ford Mustang

Koń, który uczył się latać

Krzysztof Nowosielski

Pamiętacie scenę z filmu Le Mans 66., kiedy to na premierze nowego samochodu dochodzi do różnicy zdań pomiędzy głównymi bohaterami – Kenem Milesem i Carrollem Shelbym? Co do dnia, możemy określić datę tego zdarzenia. Był to 17 kwietnia 1964 i premiera słynnego Forda Mustanga.

To oznacza, że jeden z najbardziej wyrazistych samochodów sportowych świata w przyszłym roku będzie obchodził 60. urodziny. To nie jest jednak tak istotne, jak fakt, że przez te wszystkie lata kolejne pokolenia Mustangów są do siebie podobne. Dalej są też budowane według tych samych założeń, co sześć dekad temu. Żadnemu innemu producentowi samochodów nie udała się ta sztuka. No, może poza Porsche 911…

Wiem – w tym momencie macie ochotę przestać czytać. Boicie się że kolejny autor, za Wikipedią, omówi kolejne fazy rozwojowe sławnego amerykańskiego „pony car”. Drodzy Czytelnicy – dobra wiadomość – zamierzam Wam tego oszczędzić. Choć frazę „pony cars” warto zapamiętać, ponieważ od 1964 roku oznacza ona niewielki jak na amerykańskie warunki, samochód, że sportowym zacięciem i mocnym silnikiem.

Czas przejść do rzeczy. Skoro przywołaliśmy duchy dwóch wielkich mistrzów kierownicy, stojących za sportowymi sukcesami Forda w szalonych latach 60. XX wieku i odpowiedzialnych także za legendę „Mustanga”, opowiedzmy jak się to wszystko zaczęło. Otwieramy zatem magiczne drzwi i przenosimy się do Ameryki przełomu lat 50 i 60. Jeszcze ciągle purytańskiej, ale powoli zakładającej coraz krótszą, obowiązkowo rozkloszowaną sukienkę, która teraz – niespodziewanie sięga nie pod, lecz nad kolanko. Do Ameryki świetnego kina, zachwytu nad fast foodami, plastikiem i sprzętem AGD. Wpatrzonej w ideał zbuntowanej młodzieży – Jamesa Deana i coraz uważniej słuchającej manifestu twórczego Bitników, propagujących idee anarchistycznego indywidualizmu, nonkonformizmu i swobody twórczej. Tej samej młodzieży, która na odludnych pustkowiach i zamkniętych lotniskach wojskowych, owładnięta demonem prędkości urządzała sobie wyścigi na ¼ mili.

Ameryka oszalała na punkcie rajdów i wyścigów. Do tego potrzebny był dobrze prowadzący się, mały i lekki samochód, z relatywnie mocnym silnikiem. Tamtejszy przemysł mógł zaoferować jedynie mocne, ale duże i ciężkie, Chevrolety Corvette i Fordy Thunderbird, a na Ferrari i Maserati stać było tylko niewielu. To sprawiło, że szaleńczym powodzeniem cieszyły się znacznie tańsze, brytyjskie Triumphy, Austin Healey’e, MG, czy AC. Wiele z nich miało załadowane pod maski amerykańskie V8, aby móc się naprawdę ścigać.

Zatem – skoro jest nisza, to czemu jej nie zapełnić? I tutaj na scenę wkracza Lee Iacocca. Genialny menedżer, pracujący w Fordzie od 1946 do 1970 roku. Potem król i salwator Chryslera. To właśnie Iacocca postanowił stworzyć niezbyt duże, drapieżne auto, które podbije serca ciągle potrzebujących adrenaliny weteranów wojen i przedstawicieli pokolenia amerykańskiego Baby Boom. Nowy, atrakcyjny samochód miał w środku zmieścić cztery osoby i posiadać spory bagażnik, oraz kosztować poniżej 2500 USD. Przez dwa lata opracowano 18 studyjnych prototypów. Żaden nie wzbudził zachwytu. Aż wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy – w 1962 roku - Iacocca zobaczył wstępny projekt innego nowego Forda, o nazwie „Coguar”, opracowywanego przez Dave Asha i Joe Orosa. To było to… Trzeba było jeszcze wybrać nazwę. Padały różne propozycje: T-5, Cougar, Aventura, Allegro, Stiletto, Turino, Torino czy T-Bird. Wiele z nich znamy dziś z innych modeli FoMoCo, jednak ciągle to nie było „to”. Wybór padł na słowo „Mustang”, nazwę zarezerwowaną dotąd dla dzikiego preriowego konia – jednego z amerykańskich symboli nieskrępowanej wolności. Wielu kojarzyła się ona także z fenomenalnym samolotem z okresu II Wojny Światowej, w którym kochał się dopracowujący projekt samochodu stylista John Najjar.

W odróżnieniu od innych ówczesnych Fordów, dla Mustanga stworzono oddzielną identyfikację wizualną, łącznie z charakterystycznym logo. Pomiędzy 9 marca a początkiem kwietnia 1964 roku Ford wyprodukował 8160 egzemplarzy serii informacyjnej, aby każdy dealer marki miał co pokazać. Przygotowano też ogromną i nowoczesną. kampanię reklamową. W przeddzień odsłonięcia, amerykańskie kanały TV wyemitowały film promocyjny, który zobaczyło ponad 29 milionów widzów. Dzień premiery powitano reklamami w 2500 gazetach i czasopismach. Kampania zakończyła się sukcesem. Już pierwszego dnia rozpoczęła się Mustang – Mania... Pierwszego dnia sprzedaży złożono 22 tysiące zamówień na nowe Mustangi, a w ciągu pierwszego weekendu salony samochodowe odwiedziły 4 miliony osób. Rok po premierze Ford mógł pochwalić się, że sprzedał dokładnie 418 812 samochodów. W 1966 roku rynek wchłonął milion Mustangów. Dla konkurencji był to nokaut.

Coraz częściej mówiło się jednak, że fordowski „pony car” to auto dla sekretarek… Z tego powodu Iacocca polecił, aby Carrol Shelby i Ken Miles stworzyli jego prawdziwie sportową odmianę. Tak powstał Shelby Mustang GT 350, który pojawił się w salonach już w 1965 roku i … od razu zyskał szaloną popularność. Z pewnością pomogła mu pewna fotografia, na której Ken Miles frunie w powietrzu, starając się wycisnąć z GT 350 jego absolutne maksimum. GT 350 i jego następca – GT500 okazały się w istocie świetnymi samochodami sportowymi, potwierdzając to wygranymi w wielu wyścigach. Co ciekawe, latający prototyp przetrwał do dziś. Trzy lata temu został sprzedany za kwotę 3,85 mln dolarów, co czyni go najdroższym w historii Mustangiem.

Pierwsza seria Mustanga powstała w liczbie 1,5 miliona egzemplarzy. Ponieważ w zasadzie od razu stała się legendą, do dziś przetrwało ich naprawdę dużo. To sprawia, że ładną bazę do remontu możemy kupić nawet za 60 tysięcy złotych. Ważne jest także to, że do pierwszego Mustanga kupimy dalej w zasadzie wszystko, co potrzebne jest do jego odbudowy. To sprawia, że nawet na polskich drogach regularnie spotykamy naprawdę piękne egzemplarze – takie jak ten z samego początku produkcji. To prawdziwy rarytas, wyprodukowany 9 października 1964 roku, w Kalifornii i tam sprzedany. Ciepły, łagodny klimat spowodował, że nie rozprawiła się z nim rdza. W 2018 roku samochód trafił do garażu państwa Włodzimierza i Melanii Majewskich. Remont trwał dwa lata, wysoki stopień oryginalności i wysoka jakość zachowania sprawiła, że niewiele trzeba było dokupić. Inwestycji wymagały jedynie chromy. Państwo Majewscy szykowali się do zakupu legendy bardzo wiele lat.

- Nasz Mustang to auto, które bez problemu da się normalnie użytkować. Jest komfortowy i sprawnie porusza się po mieście. Dając przy tym ogromnie dużo frajdy. Zwłaszcza na rajdach i zlotach – mówi pan Włodzimierz.

Teraz czas na autorski coming out. Też czaję się na Mustanga. Nie wiem jeszcze czy pierwszą serię, czy neo-klasyka, po 2003 roku, który wprost nawiązuje do starszego o prawie 40 lat pierwowzoru. Nie jest też tak podatna na rdzę. Ciągle jednak czekam, aż zwolni się jakieś miejsce w garażu...