Kaszubska wieś, poniemiecki kurort, niedoszły plac pełen kombinatów wypoczynkowych. Doprowadzony do ruiny gospodarczą zapaścią komunizmu. Dziś nie wiadomo, czy to jeszcze miasto, czy już tylko luksusowy towar, stale tracący mieszkańców. „Prawdziwe życie Sopotu toczy się w bocznych uliczkach, na werandach, blokowiskach, wzgórzach, w sopockim lesie” – opowiada o mieście swojej młodości Tomasz Słomczyński. W marcu tego roku nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się nowa książka pisarza, zatytułowana „Sopoty”. To nie tylko przedwojenna nazwa wskazująca na mnogość potoków. To wiele obliczy tego samego miejsca, które od stuleci, jak po sinusoidzie, gwałtownie rozwija się, po czym spektakularnie upada. O historii, patoturystyce, gierkowskim relaksie i o własnym rozliczeniu z miastem rozmawiamy z autorem.

Magdalena Czubaszek: W której dzielnicy Sopotu mieszkasz?

Tomasz Słomczyński: W żadnej, bo mieszkam w Kartuzach.

Autor książki „Sopoty”, który tak pieczołowicie opisuje swoje miasto, już w nim nie mieszka?

Nie ma tu już moich znajomych, mojego środowiska. Decyzję o wyprowadzce podjąłem w 2006 roku. Wówczas turystów było mniej niż dziś, ale odczuwałem ich obecność – mieszkałem blisko Monciaka. Moje mieszkanie kosztowało ledwie 160 tysięcy złotych, a rok później sąsiad sprzedawał takie samo za 360. Za tę cenę można było wtedy mieć połowę bliźniaka i ogród w Gdyni. Zadecydowały więc względy finansowe, ale nie tylko – wyprowadzając się z Sopotu nie czułem żalu. Czułem, że to po prostu już nie moje miasto.

To dlaczego piszesz teraz książkę o Sopocie?

Musiało minąć szesnaście lat, bym spojrzał na Sopot z innej perspektywy. Musiało dorosnąć całe pokolenie, żebym to poczuł. Miasto, które tak dobrze znam i miasto, którego kompletnie nie znam. Moje i nie moje. Pojawił się we mnie dysonans. Zdziwienie. To właśnie sprawia, że chcę ubierać myśli w słowa, a słowa zapisywać.

Więc postanowiłeś napisać 367 stron?

Nie, dostałem telefon z Czarnego z propozycją. Jednak do samego pisania zawsze inspiruje mnie przestrzeń. Najpierw ukazała się moja książka o Kaszubach, czyli „Kaszëbë”, potem wróciłem do Sopotu. Od dawna mi coś w nim nie grało. Miałem z nim niepoukładane relacje. Trzymałem ten temat za pazuchą, więc gdy pojawiła się propozycja, chętnie na nią przystałem.

Twoja nowa książka to tematyczny miszmasz: opowiadasz o hulankach Szwedów w XVII wieku, przedstawiasz dawne rytuały kąpielowe, wspominasz czasy dzieciństwa, pokazujesz bestialstwo Armii Czerwonej, szukasz duchów autochtonów; przywołujesz zapomniane kombinaty wypoczynkowe. Co wyróżnia Sopot na tle Trójmiasta?

Jeden z bohaterów książki, mój znajomy Wojsław Brydak, przyjechał tu z Zakopanego w 1960 roku. Dopiero gdy wsiadał w trolejbus i jechał do Gdyni, czuł, że jest w Polsce. Nic dziwnego. Różnice między Gdynią, a Sopotem są widoczne dla nieuzbrojonego oka. Z Gdańskiem jest trudniej, bo tu również mamy niemiecką historię. Został on jednak wymyślony jako miasto do życia. Sopot miał natomiast być miastem do odpoczywania. Stąd to zagęszczenie willi. Bogaci gdańszczanie budowali tu rezydencje wypoczynkowe od siedemnastego wieku.

Popularność Sopotu rośnie, gdy w mieście pojawia się umęczony wojskiem i pomysłami Napoleona Jerzy Haffner.

Od upadku komuny zaczęto budować w Sopocie jego mit. Mit dzielnego żołnierza armii napoleońskiej, lekarza i chirurga. Okazało się, że wcale taki dzielny nie był. Zwróciła mi na to uwagę Karolina Babicz-Kaczmarek, dyrektorka Muzeum Sopotu. Według najnowszych badań Haffner poświęcał wiele energii, by z armii się wypisać. Uważał, że nie nadaje się do wojska. Wymyślił więc, że osiedli się w Gdańsku, a potem Sopocie i zorganizuje zakład kąpielowy. Był wtedy zafascynowany balneologią i tym, co dzisiaj nazywamy talasoterapią, rodzajem medycyny uzdrowiskowej, wykorzystującej prozdrowotne właściwości wody morskiej.

Nie przyjeżdżali jednak do niego obłożnie chorzy.

Haffner kupił parcelę w Sopocie. Kuracjusze mieli moczyć się w morzu przez piętnaście minut. Był specjalny protokół dotyczący kąpieli. Potem goście mieli czas wolny. Haffner wiedział, że musi im zapewnić rozrywkę – koncerty i bale. Więc z jednej strony wypromował Sopot jako miejsce, w którym korzysta się z uroków morza i kąpieli, z drugiej pokazał, że w uzdrowisku jest i zabawa. Przyjeżdżali do niego głównie polscy kuracjusze. W 1830 roku wybuchło powstanie listopadowe, wkrótce potem epidemia tyfusu; umiera aż połowa Sopocian. Wszystko się skończyło. Uzdrowisko okazało się bankrutem. Kolejny boom przychodzi kilka dekad później, gdy do Sopotu zostaje podciągnięta kolej.

Piszesz, że w czasach Wolnego Miasta Gdańska Sopot przypominał raczej mroczne Las Vegas, a nie rajskie miasto-ogród.

Na Sopocie zawsze się kładzie cień legendy kasyna. W ten sposób miasto szukało przewagi wobec innych nadmorskich miejscowości. Wtedy na terenie Prus i Inflant takich Sopotów było co najmniej kilka. Wymyślono więc kasyno. Sopot miał być Monte Carlo Północy. Hazard okazał się strzałem w dziesiątkę. Do miasta zaczęli zjeżdżać utracjusze z grubymi portfelami, ludzie, którzy mają do wydania dużo pieniędzy w krótkim czasie. W Sopocie rozwija się więc szybko działalność kryminalna. Różne rzeczy działy się wokół kasyna – od prostytucji po oszustwa. Część z nich leży jednak w sferze fikcji, bo tego typu opowieści zawsze są atrakcyjne. Szemrany Sopot istniał, ale przez sensacyjne opowieści otoczka miasta grzechu była nieco wyolbrzymiana.

Z jednej strony kasyno i kryminały, z drugiej sopockie duchy. Poświęcasz wiele miejsca wileńskim repatriantom. Opisujesz kamienicę, która najdłużej w Sopocie stała pusta.

Temat substancji poniemieckiej wciąż kształtuje moją wyobraźnię. Sytuacja, w której coś jest moje, ale kiedyś należało do kogoś innego. Napis na skrzynce na listy „Briefe”. Napis, który nie jest w znanym mi języku. Czyli ktoś tu był przede mną. O tym chciałbym pisać i opowiadać. Jednak trudno dziś rozsądzić, co jest prawdą, a co miejską legendą. Gdybym realizował reportaż kryminalny, miałbym obowiązek rozstrzygnąć, czy rzeczywiście na Wybickiego 23 doszło do zbiorowego samobójstwa. Jako pisarz opowiadam historię w innym celu. Szukam głębszej prawdy o miejscu. Miron Białoszewski napisał wiersz na temat niemieckiej rodziny, która tu wcześniej mieszkała. Musiało to więc wtedy być żywe wspomnienie – Niemcy popełniający samobójstwo w Sopocie przed wejściem Armii Czerwonej. Tylko tak mogli uniknąć grabieży, gwałtów i zabójstw.

Ludzie bali się zajmować niemieckie mieszkania. Widzieli świeże pościele, talerze na stołach. Znam te opowieści od własnych sąsiadów, którzy martwili się, czy poprzedni gospodarze nie wrócą. Może opowieści o duchach były sposobem radzenia sobie z lękiem?

Gdy jemy obiad, używając serwisu, który ktoś kupił całkiem nie dla nas, to duchy mogą się obudzić. Tu nie chodzi tylko o traumę roku 1945, ale i o repatriacje. Wypędzanie Niemców i sprowadzanie na ich miejsce Polaków. Nie tylko w Sopocie. Kiedyś byłem gościem w jednej wsi na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Siadam przy stole, dostaję talerz i sztućce. Ciężkie z grawerowanymi niemieckimi literami. W tej wsi był dwór. Spytałem gospodyni, skąd ma takie ładne sztućce. Na jej twarzy pojawiło się zmieszanie. „U nas wszyscy takie mają” – powiedziała, zabierając je ze stołu. W ich miejsce położyła aluminiowy komplet. W tej wsi dwór został spalony i rozgrabiony, a Niemcy wypędzeni. Ten wątek dotyczy i Sopocian. Być może najmłodsze pokolenie już tego nie odczuwa, ale starsze jeszcze pewnie tak. Pamiętam słowa jednego z osadników, który przyjechał tu w 1945 roku. Wybrał mieszkanie tuż przy dworcu. Chciał mieć blisko na pociąg, gdy będzie trzeba uciekać.

Po wojnie władza komunistyczna ma zupełnie inny pomysł na Sopot. Czym miały być kombinaty wypoczynkowe i dlaczego mówi się, że miasto jest winne Jaruzelskiemu pomnik?

Kombinaty powstały, ale jeden z nich – Łazienki Północne, zburzono. To charakterystyczna budowla z podejściem w kształcie ślimaka. Były słynne dzięki reprodukowanej w milionach egzemplarzy sopockiej pocztówce. Symbolizują ideę gierkowskiego odprężenia. Drugi kombinat – Alga, stoi do dziś na Placu Przyjaciół Sopotu w dole Monciaka. To niepasujący do niczego piętrowy barak. Kiedyś wyglądał inaczej. Miał fikuśny dach. W Sopocie powstały zatem dwa kombinaty wypoczynkowe, ale plan zakładał, że będzie ich znacznie więcej. Architekci w latach 70. wymyślili, że zburzą sopockie kamienice, by zrobić miejsce dla nowych modernistycznych obiektów.

Odważnie.

W takich kombinatach spałoby nie dwanaście rodzin, jak w kameralnym pensjonacie, tylko sto dwadzieścia. Polski robotnik miał mieć łatwy i szybki dostęp do wypoczynku, bo budował kraj, a więc kraj musiał mu ten relaks zapewnić. Koniec romantyzowania burżuazyjnych kamienic. Plan zakładał wypoczynek w dziesięciopiętrowcach, które wyrosną w centrum Sopotu. Dzięki Bogu nie było na to pieniędzy, dzięki Bogu wybuchł stan wojenny i nigdy nie zrealizowano tych planów. I za to właśnie z przymrużeniem oka mówimy, żeby Jaruzelskiemu pomnik postawić. Doprowadzając kraj do ruiny, ocalił zabytkowe kamienice, bo zapaść gospodarcza lat 80. wykończyła Sopot.

Rudera pełna butelek, szkła i śmieci – tak pamiętam Łazienki Północne. Słyszałam, że jeszcze w latach 90. grano na ich tarasach koncerty. Nie masz poczucia, że Sopot stracił coś ważnego?

Łazienki należałoby objąć ochroną. Ciupaga jest góralska, syrenka warszawska, smok wawelski, koziołki poznańskie, a Łazienki były zawsze sopockie. Tych symboli nie da się usunąć, bo tworzą tożsamość miejsca. Mimo to Łazienki Północne zburzono. Południowe jeszcze stoją, ale budynek leży dziś w rękach prywatnych. To hotel. Z kolei Północne ja też pamiętam jako ruderę. Długo były porzucone. Szpeciły krajobraz. Były tam kabinki. Nie wiadomo, do czego służyły. W nocy wykorzystywano je do różnych niecnych celów. Gdy poznałem nazwę Łazienki, jeszcze jako dziecko, nie mogłem zrozumieć, o co chodzi. Tyle ludzi chodziło naraz wtedy za potrzebą? Po co im takie wielkie Łazienki? Nie wiedziałem, że Łazienki to była instytucja, przestrzeń do przebywania nie na plaży, lecz obok plaży. Miejsce spotkań i interakcji, w którym można było się przebrać, pograć w karty, coś wypić. Myślę, że dziś by nam się to przydało. A może jestem tylko dziadersem, który chce zmieniać świat, wrzucając wsteczny bieg. Jednak jeśli chodzimy na plażę, grodzimy się parawanami, takie Łazienki mogłyby być pretekstem do czegoś innego. Do tego, by wyjść do ludzi. Kiedyś wakacje to był czas, w którym życie towarzyskie nabierało rozpędu. Paradoksem jest to, że Łazienki z dziewiętnastego wieku służyły do przebierania się. Osobno męskie, osobno żeńskie. Żaden mężczyzna nie mógł dojrzeć nagiej kobiecej łydki. Kobiecie ciało było skrzętnie ukrywane przed wzrokiem mężczyzn, a jednak lekarz damie kazał wykąpać się w morzu. Co więc zrobić? Dlatego w odległości pół kilometra od Łazienek męskich, panie, w specjalnej przestrzeni przygotowywały się na moment wejścia do morza.

U podstaw idei łazienek leżała pruderia. Tymczasem w latach 70. na dachu Łazienek Północnych już opalano się nago. Była przestrzeń dla nudystów. Dziś takie Łazienki wydają mi się doskonałym miejscem na wystawę portretująca np. ciało na plaży. Muzeum plażowania. Opowieść o zmianach obyczajowych w Europie.

Coś jeszcze dziś zostało z uzdrowiskowych ideałów w Sopocie?

Gdy powstawało uzdrowisko, ludzie nie mieli antybiotyków i sterydów. Musieli więc szukać innych metod niż pigułki. Ratowali się zabiegami kąpielowymi, piciem solanki, która wciąż jest w Sopocie dostępna. Dziś nikt zdroworozsądkowy nie wierzy raczej, że woda go z czegokolwiek wyleczy; natomiast może poprawić jego dobrostan. Sopot obecnie pełni funkcję rozrywkową, a nie uzdrowiskową. Z rozmów z Jackiem Karnowskim, prezydentem Sopotu i wiceprezydentką Magdaleną Czarzyńską - Jachim wiem, że patoturysta, który przyjeżdża tu na wieczór kawalerski, nie będzie już mile widziany. Miasto chce postawić na turystę, który wpadnie do Sopotu podreperować zdrowie.

A jak ten pomysł ma być wprowadzany w życie?

Na przykład przez otwieranie ośrodków o charakterze uzdrowiskowym, przy ograniczaniu funkcji rozrywkowej. Czyli kolejna dyskoteka już nie, ale sanatorium tak. Mówili mi o tym prezydent i wiceprezydentka, a także adwersarze Jacka Karnowskiego. Zmiana ma wyniknąć na poziomie akceptowania bądź nieakceptowania określonych inwestycji.

Więc inwestycjami Sopot chce regulować patoturystę. Co to za czarny charakter?

Turysta podróżuje w celach wypoczynkowych, ale i poznawczych. U zarania tej dziedziny człowiek chciał poznać inne miejsce. Dzisiaj mamy do czynienia z patologią tego zjawiska. Patoturysta przyjeżdża, ale chce dalej być u siebie; tylko w innych dekoracjach. On nie jest zainteresowany lokalną kuchnią, klimatem, architekturą. W książce potwierdza to spostrzeżenie Anna Steller, która prowadzi na Monciaku Dwie Zmiany. Patoturysta najchętniej zjadłby w McDonaldzie albo w restauracji, którą zna z telewizji. Potem chciałby zrobić sobie fotkę na molo. W gronie znajomych, bez wychodzenia z bańki. Chce zostać obsłużony szybko i sprawnie. I w tej bańce wrócić do siebie.

Uciążliwość ze strony patoturystów powoduje, że wielu mieszkańców się wyprowadza. Turystyfikacja stoi na przeszkodzie rozwoju, trwania kultury miasta. Obserwujemy coraz większą liczbę pustych mieszkań, przeznaczonych dla przyjezdnych i cały rynek pracy sezonowej. Niebotyczne są również ceny lokali, sztucznie windowane w górę.

Jednak tylko raz używasz w tekście słowa gentryfikacja.

Jest za trudne.

Za trudne?

Jestem uczulony na naukowy żargon. Wypieranie mieszkańców przez kapitał – tak lepiej? To zjawisko szeroko opisywane od lat 60. W tym procesie nie ma happyendów. Sopot jest od wieków na karuzeli. Co by z niego zostało, gdyby pandemia potrwała jeszcze dwa lata? Nic. Turystyka by się skończyła. W momencie kryzysu każdy najpierw rezygnuje z wakacji. To miasto na przestrzeni wieków już wiele razy szybko rozkwitało, a potem spektakularnie upadało. Nie sądzę, że to się zmieni. Sopot od lat porusza się jak na sinusoidzie.

Powiedziałabym, że raczej tańczy nad przepaścią. Coraz bardziej przypomina nie miasto, a towar luksusowy.

A ja nie mam problemu z tym, żeby w Polsce było miasto zamieszkiwane wyłącznie przez ludzi zamożnych.

Nie?

Nie, nie rwałbym włosów z głowy, tylko dlatego, że nie stać mnie na drogie mieszkanie. Tu chodzi o coś innego. Prawa rynku doprowadzają do tego, że w tych kosztownych lokalach nie ma ludzi. Ani biednych, ani bogatych. Lokale stoją puste, czekając na turystów z Airbnb. Gdyby wokół Monciaka przez cały rok rzeczywiście żyli bogaci i świetnie wykształceni ludzie; tworzyli społeczność, to dla mnie w ogóle ma tematu. To jest dalej miasto. Jednak jeśli rynek powoduje, że towar luksusowy jest tylko na wynajem, to nie da się żyć.

Jeden z bohaterów twojej książki mówi: „czuję się tak, jakby mi ktoś ukradł miasto mojej młodości”; a ty piszesz: „niech miasto idzie w swoim kierunku, a na nas starych sopociaków niech się nie ogląda”? Tego chcesz?

Nie chodzi mi o to, że dalsze wyludnianie i tożsamość, oparta na imprezowaniu, są fajne. Po prostu chciałbym, by tą przestrzenią zajęli się ludzie młodzi. Niech oni zakładają nowego Sfinksa! No, właśnie, patrz, powiedziałem: „Sfinksa”. Pamiętam go z własnej młodości… Słabe to jest, nie? Patrzę na Sopot przez kalkę własnych doświadczeń, a przecież chodzi o to, by miasto się rozwijało - tak, jak chcą tego nowi mieszkańcy. Niech wezmą na bary problem turystyfikacji. Mnie już tu nie ma. Napisałem książkę o Sopocie; od głosu się wstrzymuję.

Tomasz Słomczyński

Rocznik 1976, dziennikarz, obecnie pracuje jako reporter w portalu TVN24.pl. Wychował się w Sopocie, gdzie mieszkał do trzydziestego roku życia. Pisał dla Wirtualnej Polski, publikował w „Dużym Formacie”, „Plusie Minusie”, „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej”, a także w prasie regionalnej, głównie w „Dzienniku Bałtyckim”. Autor książek Zapytaj jeża i inne historie, Miejsca przeklęte, Kaszëbë oraz Sopoty, współautor książki Pogrzebani nocą. Ofiary Grudnia ’70 na Wybrzeżu Gdańskim. Za Kaszëbë otrzymał nominację do Travelerów 2021 w kategorii książka roku oraz do Międzynarodowej Nagrody im. Witolda Pileckiego. Kaszëbë zajęło też pierwsze miejsce w Konkursie Literatury Kaszubskiej i Pomorskiej „Costerina” 2022. W 2016 roku przeprowadził się z Trójmiasta do Kartuz.