Iza Sokołowska - Dostałam drugie życie

-

Była wschodzącą gwiazdą światowego baletu, szczęśliwą kobietą i kochającą mamą. Gdy okazało się, że ma raka opuścił ją mąż, izolując ją jednocześnie od kilkumiesięcznego synka. Kolejne miesiące to heroiczna walka z niewyobrażalnym cierpieniem. Walka o życie, o synka, z wiszącym nad nią wyrokiem śmierci wydanym przez lekarzy. Iza Sokołowska wygrała tą walkę, głównie dzięki tysiącom wielkich serc zaangażowanych w pomoc na jej rzecz.

Ponad rok temu przeszłaś operację onkologiczną w Chinach, niedawno odzyskałaś prawo opieki nad synkiem. Czy można powiedzieć, że Twoje życie w końcu wróciło do normalności?

Hmmm... ciężkie pytanie. Wszystko zależy, co kryje się pod określeniem „normalność”?

Moim zdaniem normalność to stabilizacja, poczucie bezpieczeństwa i spokój ducha.

Wobec tego to wróciłam nawet do ponad normalności. Przed chorobą nie prowadziłam bowiem zbyt spokojnego życia. Ale w momencie, gdy odzyskałam syna, gdy wreszcie mogłam go przytulić, to odzyskałam spokój ducha, czyli stan, którego od dłuższego czasu szukałam. Teraz jestem w naprawdę właściwym miejscu, czuję się bezpiecznie. Chyba nigdy w życiu nie byłam tak pozytywnie nastawiona do świata i życia. Tak na prawdę jestem w domu dopiero od kilku miesięcy i na nowo oswajam się z rzeczywistością, możliwościami. Znamienny dla mnie i tego, co się wydarzyło w moim życiu, jest fakt, że kiedyś uważałam, że aby coś osiągnąć, robić coś ambitnego to trzeba wyjechać z Polski. Dlatego właśnie, jak pojawiła się okazja tańczenia w Królewskiej Operze w Kopenhadze to nie wahałam się ani chwili. Teraz zauważam, że w Polsce jest mnóstwo możliwości. I nie wynika to z faktu, że świat się zmienił, tylko ja się zmieniłam.

Jak zatem ta ponad normalność wygląda w Twoim przypadku?

Ten stan jest determinowany przez mojego synka. Świetnie się czuję w roli mamy. A uczucie, gdy małe rączki na siłę otwierają nad ranem moje zaspane oczy, jest chyba najwspanialsze na świecie (w tym momencie Iza ma szeroki uśmiech na twarzy, a w oczach łzy wzruszenia - przyp. red.). Z synkiem bawimy się samochodami, to jest jego królestwo, prowadzimy długie, ciekawe dyskusje. Robienie śniadanka, gotowanie obiadków, nawet zwykłe sprzątanie, odkurzanie sprawia mi niesamowitą radość. Małe rzeczy, a cieszą. Ta normalność to także rozwijanie moich zainteresowań, takich jak choreografia, praca z dziećmi.

Żyjesz aktywnie, wzięłaś ostatnio udział w teledysku zespołu Blenders, świetnie się bawiłaś na pojedynku DJ-ów. Starasz się nadrobić stracony czas?

Nadrobić nie, ale żyć aktywnie jak najbardziej. Nie usiedzę spokojnie na miejscu. Obowiązki przede wszystkim, ale życie towarzyskie, uczestnictwo w życiu kulturalnym to coś, co pozwala mi zapomnieć o tym, co było. Abstrahując już od tego, że przecież każdy tego potrzebuje. Tym bardziej ja, po chorobie, w czasie której byłam unieruchomiona, przez jakiś czas sparaliżowana. Teraz, gdy mam okazję trochę potańczyć, poskakać, czy nawet pobawić się w baletnicę, to z tej okazji korzystam. Mimo, że później boli mnie całe ciało, to jednak warto. Daje mi to siłę. Zamykanie się teraz w czterech ścianach byłoby bez sensu. Popadłabym w depresję i pewnie nastąpiłby powrót choroby, bo to jest przecież ściśle ze sobą powiązane.

Czy można w ogóle powiedzieć, że czas, w którym zmagałaś się z chorobą, gdy walczyłaś o syna, był czasem straconym?

Był stracony tylko pod jednym względem. Chodzi o kilkumiesięczną rozłąkę z dzieckiem. W każdym innym przypadku był czas, który paradoksalnie wniósł mnóstwo pozytywnych rzeczy do mojego życia. Mimo, że był to czas marny, przepełniony niewyobrażalnym bólem fizycznym i psychicznym. Ale z drugiej strony poznałam mnóstwo fantastycznych, dobrych ludzi. Doświadczyłam miłości, jakiej prawdopodobnie nigdy w życiu bym nie doświadczyła. Spojrzałam na ludzi innym okiem, z większą ufnością, wiarą w to, że są dobrzy.

Jak zareagowałaś, gdy lekarz oznajmił Ci, że masz raka?

Myślałam, że to jest jakaś gra, jakaś wyreżyserowana, wirtualna i nierealna rzeczywistość. Nie bardzo to do mnie dochodziło. Rak? U mnie? Przecież w mojej rodzinie nikt nie chorował na raka. Nawet jak lekarz przed pierwszą operacją w Atenach powiedział mi, że to jest guz, to nie chciałam do siebie dopuścić myśli, że to coś poważnego. Pomyślałam, że pewnie narósł mi jakiś guzek, wytną mi go i po sprawie. Teraz wiem, że po prostu bardzo chciałam tak myśleć. Tak na prawdę doszło to do mnie, gdy usłyszałam, że choruję na bardzo rzadką odmianę raka i mam przed sobą dwa miesiące życia.

Od razu pojawiła się chęć do walki, czy ogarnęła Cię rezygnacja?

Ból był tak ogromny, że po prostu zdałam się na to, co robią ze mną lekarze. Ale oni też za bardzo nie wiedzieli, co się dzieje. Po drugiej operacji zamiast poprawy, było jeszcze gorzej. Okazało się, że nowotwór już jest nie tylko na kręgosłupie, ale też na płucach. Lekarzom miny zrzedły wtedy zupełnie.

Myślałaś o śmierci?

Oczywiście, ale nie sama perspektywa śmierci przeraził mnie najbardziej. Myślałam nawet, że ok, że w końcu mi ulży. W pewnym momencie nawet tego chciałam. Najbardziej przerażające i dołujące psychicznie było jednak myślenie, że nie zobaczę mojego synka, że nie będę mogła go przytulić, dać mu mojej miłości, obserwować jak rośnie. Zastanawiałam się, co mogę zrobić, aby się z nim pożegnać, aby mnie pamiętał, aby wiedział, jak ważny był dla mnie. I ogarniała mnie bezradność, bo przecież ze względu na to, że syn był ze swoim ojcem w Grecji, to niemożliwe było, abym go zobaczyła. Nikomu nie życzę takiego stanu.

Jak fakt, że mama jest chora, a potem, fakt, że ojciec, a Twój były mąż próbował go od Ciebie odizolować, zniósł Twój synek?

Do momentu, gdy miał 5 miesięcy byliśmy nierozłączni. Potem nastąpiła nagła izolacja. Chcę wierzyć, że był za mały, aby coś z tego rozumieć. Widzę jednak, co się dzieje dzisiaj, gdy go odzyskałam. Od czasu, gdy jesteśmy razem, jest do mnie bardzo przywiązany, patrzy w moje oczy z tak szczerą miłością i ufnością, że czasami aż chce się płakać. Jak gdzieś wychodzę sama to nie chce mnie puszczać, boi się, że nie wrócę.

To może jest takie trochę banalne pytanie, ale co poczułaś, gdy w końcu mogłaś go przytulić, gdy w końcu go odzyskałaś?

To było takie serce do serca. Zupełnie naturalne. On dokładnie wiedział, kim jestem, że jestem jego mamą, mimo, że przecież tyle czasu się nie widzieliśmy. Ogarnął mnie niewyobrażalny, nagły spokój. Spłynął ze mnie cały ciężar, cały bagaż bolesnych doświadczeń. Poczułam się po prostu lekka, nic innego się nie liczyło.

Mówi się, że z rakiem trzeba walczyć przede wszystkim w swojej psychice, trzeba go najpierw wyrzucić z umysłu, aby móc się go pozbyć ze swojego ciała.

Tak jest w istocie. Wszystkie leki świata można sobie podać, ale jeśli nie uporządkujemy swojej psychiki to nic nie pomoże. Mi się to udało, dzięki ludziom, którzy mnie wspierali. Pomogła mi też świadomość, że skoro mój syn nie może być ze mną, to ja muszę zrobić wszystko, by przeżyć, by mieć siłę przynajmniej na to, by jeszcze raz go przytulić i się z nim pożegnać.

Leczenie, chemioterpaia to nie tylko bardzo bolesny, ale i wyniszczający proces. W takich momentach, gdy stawałaś przed lustrem, to kogo widziałaś? Wciąż tą samą Izę, jaką byłaś przed chorobą tylko, że wyniszczoną fizycznie?

Patrzyłam się w lustro i czasem w ogóle siebie nie widziałam. Często próbowałam patrzeć sobie w oczy i zajrzeć w swoją duszę, odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jestem, z czym walczę i o co walczę. Szukałam w tych oczach dodatkowej siły, impulsu, który mnie popchnie do dalszej walki.

Pytam o to, bo często w takich przypadkach ludzie przewartościowują swoje życie, zmieniają priorytety. Czy u Ciebie było podobnie?

To wszystko sprawiło, że żyję dniem dzisiejszym i najbliższą przyszłością. Mam jednak też marzenia, bo marzenia są czymś, co napędza nasze życie. Marzę by moje życie się ustabilizowała, bym mogła robić coś, co kocham i z czego będzie dumny mój syn. Marzę o tym, byśmy znaleźli ostoję w życiu. Proste, banalne rzeczy. Powiem też może coś kontrowersyjnego, ale taka choroba jest w pewnym sensie błogosławieństwem, oczywiście jeśli się z niej wyjdzie. Na pewno nauczyłam się wybaczać, nauczyłam się cierpliwości, akceptacji siebie, wyzbyłam się negatywnych emocji. Oczywiście nie zawsze tak było. Wiele razy dopadała mnie słabość, co trudno mi było zaakceptować. Leżysz w łóżku, walczysz z ciągłym bólem, masz wyrok nad sobą i w pewnym momencie psychika nie wytrzymuje. Były momenty, że wolałam się już pożegnać z tym życiem. Szczególnie na początku. Zwaliło mi się na głowę wszystko. Gdy wydawało mi się, że gorzej już być nie może, szybko okazywało się, że jednak może.

Jak Ci się udało z tym uporać?

Miałam tyle szczęścia, że zawsze były koło mnie osoby, które potrafiły mnie z tego stanu wyciągnąć. Okazało się też, że mogę liczyć na osoby, na które nigdy bym nie stawiała. Cierpienie, które jest bliskie, niemal namacalne otwiera ludziom serca. Najbliżsi, przyjaciele, znajomi i mnóstwo anonimowych, obcych ludzi - wszyscy dali mi ogromną siłę i energię, którą czułam. Wszystkie akcje charytatywne, koncerty, pomoc, słowa otuchy, zbieranie pieniędzy na operację, nagłośnienie mojej sprawy w mediach - to co się działo dało mi wielką wiarę w ludzi, w sens życia. Dziękuję im wszystkim z całego serca, bo bez nich nie dałabym rady. Oni we mnie wierzyli. Z moją wiarą było różnie, ale ona się umacniała z każdym kolejnym sukcesem, z każdym kolejnym sercem, które wysyłało mi pozytywną energię do walki.

Umacniała się Twoja wiara w ludzi. W Boga również?

Tak, zdecydowanie otworzyłam się na ludzi i Boga. Niemniej też był czas, kiedy ludzi i Boga przeklinałam. Ale to typowe dla ludzi, którzy walczą z nowotworem.

Przed momentem powiedziałaś, że nauczyłaś się wybaczać. Mężowi, który zostawił Cię w tak trudnym momencie zabierając ze sobą Waszego syna, też wybaczyłaś?

To była pierwsza rzecz, nad którą bardzo długo pracowałam, i która leżała u podstaw całej mojej przemiany. Gdy mi się to udało mogłam spokojnie już kroczyć dalej.

Czy za Twoim wybaczeniem, poszło też zrozumienie? Czy widzisz, że mąż zrozumiał swoje błędy?

Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym, czy się zmienił, czy zrozumiał. Nie jest mi to potrzebne. Do niczego. Nie jesteśmy razem, dzielimy natomiast opiekę nad synem.

Czy można powiedzieć, że leczenie w Chinach było dla Ciebie ostatnią deską ratunku?

Tak, zdecydowanie. Gdyby nie to, to pewnie nie siedziałabym tutaj z Tobą.

Skąd w ogóle pomysł na te Chiny?

Moi przyjaciele z Kopenhagi przysłali mi kilka linków, w których opisywane były przypadki osób, którym nikt nie dawał szans, a którym pomagała kuracja w Chinach. Tak trafiłam do Leny, która też miała raka kręgosłupa, ale jej przypadek był jeszcze cięższy niż mój. Napisałam do niej, okazało się, że dziewczyna odpowiada mi po polsku. Jej mama była Polką, ale w dzieciństwie wyjechali do Danii. Odebrałam to jako znak, zapaliła się iskierka nadziei. Ona skierowała mnie do specjalisty w Chinach, pomogła w przygotowaniu dokumentów. Jak tylko zdecydowałam się na tą kurację, to poinformowałam o tym przyjaciół w Danii, a oni spontanicznie rozpoczęli akcję pomocy i zbiórkę pieniędzy. Akcja szybko przeniosła się do Polski. Z Chin też szybko dostałam odpowiedź, że mogą mnie przyjąć. Nie dawali mi jednak zbędnej nadziei, nie mówili, że na pewno wyzdrowieję. Znalazłam się tam w ostatniej chwili, to był rzut na taśmę.

Na czym polegało to leczenie, co oni Ci tam robili?

Czego oni mi nie robili? To nie były wielkie operacje, czy zabiegi pod pełną narkozą. Guzy zostały zaatakowane bardzo agresywnie. To było zamrażanie, cementowanie, wstrzykiwanie genu, drenaż, podawali mi świeżutką, chińską krew, robili zastrzyki immunologiczne z witaminą C. To była jednak ciężka walka. Jak jeden skurczybyk, ten główny, największy, już się poddał i zaczynał obumierać, to aktywizował się ten drugi. Widziałam jednak efekty, wróciła nadzieja. Do tego stopnia, że sama prosiłam lekarzy o kolejne operacje. To była taka niekończąca się opowieść.

Niekończąca się opowieść, która zakończyła się happy endem.

Tak. Co prawda cały czas z tymi guzami żyję, one są we mnie. Co prawda obumarłe, ale jednak są.

Nie obudzą się do życia?

Chińscy lekarze mówią, że najwięcej zależy ode mnie. Od mojej psychiki i od siły organizmu. Jedno z drugim jest powiązane, bo przecież organizm motywuje się i karmi naszymi emocjami, które są wytworem naszej psychiki. Wysyłam regularnie do Chin moje wyniki, prześwietlenia, skany. Lekarze twierdzą, że jest regularna poprawa, że te guzy są coraz mniejsze.

Pokonałaś raka, między innymi dzięki pomocy wielu ludzi, a teraz sama pomagasz innym. Co konkretnie robisz w tym kierunku?

Od roku działa taka nieformalna grupa założona przeze mnie i moich przyjaciół najbardziej zaangażowanych w pomoc dla mnie. Nie jesteśmy jeszcze fundacją, ale zmierzamy w tym kierunku. Na razie jest to pomoc nakierowana na konkretne osoby, nie na duże akcje społeczne. Jest człowiek, jest akcja. Opiekujemy się chorymi, organizujemy im życie codzienne, sprawiamy drobne radości, pomagamy znaleźć odpowiednią fundację dla pacjenta, angażujemy się w pomoc finansową. 

Czujesz, że masz dług do spłacenia?

Tu nie chodzi o to, by coś spłacać. Tak to po prostu czuję. Każdy jest warty tego, by dostać szansę, by mieć nadzieję, by żyć. Iskra nadziei musi się tlić, bo jak się ją zgasi, to ciężko ją ponownie rozpalić. Dlatego też głównie opiekujemy się ludźmi, którzy już zostali skreśleni przez system medyczny.

Dzielisz swoje życie na to przed rakiem i po?

Tak, aczkolwiek nie da się przeciąć wszystkiego grubą kreską. Łapię się na tym, że mówię „kiedyś to było to, a teraz jest to”. Otrzymałam nowe życie, okres po chorobie to nowy początek. Po to dostałam drugą szansę od życia, by ją wykorzystać.

Wznowisz karierę baletową?

Raczej nie. Po pierwsze zdrowie mi nie pozwala, po drugie już przed chorobą odczuwałam stan wypalenia. Kochałam balet, to było moje całe życie. W wieku 17 lat trafiłam do Królewskiej Opery w Kopenhadze, dostawałam ciekawe role, ale po pewnym czasie zrezygnowałam, postanowiłam założyć rodzinę. Męczyła mnie dyktatura, ciągła zależność od kogoś. Brakowało mi jakiejś innej aktywności. No i potem była choroba. Nadal kocham scenę, atmosferę, zapach teatru. Widziałabym się jako trenerka, choreografka. Duża scena już niestety nie jest dla mnie. Nie zegnę się już w pół tak jak kiedyś, nie podniosę nogi za głowę, nie rzucę się z impetem na podłogę. Są jednak inne formy artystycznego wyrazu. Fajnie byłoby przekazać część warsztatu komuś innemu, wyrazić się przez kogoś innego. Najbardziej mi jednak zależy, aby dobrze wychować mojego synka. To jest najważniejsze!

Jakub Jakubowski

Zdjęcia: Tadeusz Dobrzyński
Asysta fotografa: Maciej Tyma
Wizaż i stylizacja: Patrycja Stępniewska

Dziękujemy firmie Olimpia Group, właścicielowi salonów Max Mara i Patrizia Pepe w CH Klif w Gdyni za pomoc przy realizacji sesji zdjęciowej.



Dziękujemy Panu Wojciechowi Kalandykowi, właścicielowi firmy Art7 za biżuterię bursztynową wykorzystaną w sesji zdjęciowej.