-

 

Bez planu, bez pośpiechu, jak najdalej od cywilizacji, najlepiej na koniec świata, koniecznie z rodziną – tak wyglądają podróże Michała Gucia, na co dzień wiceprezydenta Gdyni, prywatnie zapalonego globtrottera. W Indiach złapali „na stopa” słonia, w Kambodży żywili się smażonymi świerszczami, w Laosie przeżyli nocną inwazję wielkich pająków, a w laotańskiej dżungli karmili mlekiem niedźwiedzie. Nie straszna im była wędrówka po Dolinie Śmierci czy nocowanie na pustyni. Takie przygody to sól ich życia, a przy okazji dobry sposób na wychowanie syna.

Zaczęło się dawno, już za czasów licealnych i studenckich. Pierwsze wyprawy po Polsce, wyjazdy pod namioty, spływy kajakowe, wieczorne ogniska przy dźwiękach gitary, niezapomniane wędrówki po pięknych Beskidach czy Bieszczadach. Już wtedy przeczuwał, że podróżowanie będzie sposobem na życie. Poczucie to zmieniło się w pewność po pierwszych wyprawach zagranicznych.

W kołysce autostopem

 

Pasję dzieli z małżonką Iwoną, z którą od wielu lat zwiedzają egzotyczne zakątki świata, zapuszczając się najczęściej w rejony, których globalny przemysł turystyczny nie zdążył jeszcze wydrenować albo w ogóle do nich nie zawitał. Jak sam mówi, o wiele więcej wrażeń przynosi mu wizyta w nieskażonej cywilizacją afrykańskiej czy azjatyckiej wiosce niż w turystycznej metropolii będącej wiernym odzwierciedleniem pojęcia globalnej wioski. Od dziewięciu lat państwu Guciom w podróżach towarzyszy syn Maciej. I mimo że wiele osób krytykuje ich za podróżowanie z małym dzieckiem po dzikich zakątkach świata, to oni sami uważają, że jest to hobby bezpieczne, ale przede wszystkim bardzo rozwijające osobowość ich syna.

– Podróże to najlepszy prezent dla dziecka. Dzięki temu staje się bardziej samodzielne i otwarte, a wiedza zdobyta w szkole zaczyna się układać w logiczną całość i nie jest już tylko suchą teorią. A niebezpieczeństwo jest złudne, bo tutaj też może nam się coś stać, jeśli nie będziemy uważni. Można złapać czerwonkę w Azji albo salmonellę w Pułtusku. Dużo bardziej niż do Laosu bałbym się jechać do Egiptu. Z doświadczenia wiemy, że bardziej niebezpieczne są kraje, gdzie jest masowa turystyka, bo wraz z nią przybywa wyłudzeń, kradzieży, żebractwa, rozbojów i innych zagrożeń – przekonuje Michał Guć.

Z tymi słowami trudno polemizować. Obojętnie jednak, czy jedziemy do Egiptu, czy do Wietnamu, koniecznie trzeba uzbroić się przede wszystkim w otwarty umysł i odwagę. Podróżowania należy się uczyć i nie chodzi tu o umiejętność pakowania plecaka i planowania podróży, ale o umiejętność patrzenia i poznawania innych ludzi, ich zwyczajów i mentalności. Tego właśnie uczą swojego syna Macieja.

– W pamięci utkwił mi obrazek z podróży do Iranu. Jedziemy z Bandar-e Anzali do Ardabil. Zdezelowany autobus, ryczący silnik. Maciek śpi na naszych kolanach, owinięty starym kocem, bo w oknach nie ma szyb. Po kilku godzinach takiej jazdy Maciek budzi się, wypija resztkę wody z butelki, odstawia ją, przeciąga się mocno i mówi: „to jest życie!”. O to właśnie chodzi w tych naszych rodzinnych wyprawach – dodaje pan Michał.

4,5 miesiąca – tyle miał Maciek, gdy po raz pierwszy wyruszył z rodzicami w podróż autostopem po Hiszpanii i Portugalii. Kilka miesięcy później wszyscy razem odwiedzili Chorwację. Potem było już coraz bardziej egzotycznie. Gdy Maciuś skończył półtora roku, poleciał z rodzicami do USA, drugie urodziny zastały go w podróży po Syrii, Jordanii i Libanie. Rok później niezapomniana podróż koleją transsyberyjską do Mongolii. W kolejnych latach wiceprezydent Gdyni wraz z żoną i synem docierali jeszcze do Turcji, Iranu, Armenii, Wietnamu, Kambodży, Tajlandii, Laosu, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Omanu, Indonezji, Singapuru, Malezji i Indii. W międzyczasie odwiedzali też ciekawe miejsca w Polsce i Europie.

„Tato, kup mi świerszczyka”, czyli jak smakuje Azja

Prawdziwą ucztą nie tylko dla ducha, ale też dla podniebienia są wyjazdy do Azji. Siedem dni i nocy trwała podróż koleją transsyberyjską do Mongolii. Podziwiając malownicze krajobrazy za oknem, można przestać dziwić się temu, że na tej pięknej ziemi narodziło się tylu wybitnych malarzy. Olbrzymie lasy, malownicze doliny, dostojne góry, magiczny księżyc na rozgwieżdżonym niebie – pejzaże jakby żywcem przeniesione z obrazów Iwana Szyszkina. Pociąg zatrzymuje się średnio co 4-5 godzin. I właśnie wtedy peron zamienia się w ogromny targ, na którym można kupić dosłownie wszystko, od miejscowych pamiątek, różnej maści błyskotek i bibelotów, przez buty, odzież, koce, po zwierzęta hodowlane. Oprócz stopniowo zmieniającego się krajobrazu, urody ludzi, zmienia się także menu.

– Najpierw dania kuchni rosyjskiej – bliny, pielmienie. Syberia pełna jest orzeszków, nasion i szyszek. Nad Bajkałem głównie ryby – wędzone, suszone, solone. Jeszcze bardziej egzotyczne specjały pojawiają się w południowo-wschodniej Azji. W Laosie Maćkowi najbardziej smakowały pieczone koniki polne. Podszedł do mnie i mówi „tato, kup mi świerszczyka” – śmieje się pan Michał.

Na pytanie, jak smakuje świerszczyk, odpowiada: – No jak? Jak koniki polne! Trudno powiedzieć. Larwy, czyli duże pędraki, smakują jak kukurydza. A świerszcze… niektórzy mówią że jak chipsy, chociaż ja się z tym nie zgadzam. Dla mnie to ot, takie coś do pochrupania!

„Religia” podróżników

Dla Iwony i Michała Guciów zasada podróżowania jest jedna. – Wszystko sprowadza się do tego, aby podróż przebiegała jak najbardziej spontanicznie. Jedynym ograniczeniem jest bezpieczeństwo. Nigdy nie wybieramy się w miejsca ryzykowne – mówi Iwona Guć. – Z naszych planów wyłączone są zarówno kraje objęte konfliktami, jak i te, gdzie realną groźbą są poważne choroby.

– Wszystkie rzeczy potrzebne dla trzech osób pakujemy do jednego plecaka. Im mniej jesteśmy obładowani, tym większa jest przyjemność z podróży. Nigdy nie ustalamy wcześniej trasy, nie rezerwujemy sobie też noclegów. Załatwiamy je na miejscu. W Azji czy w Afryce o wiele łatwiej o miejsce do spania niż w Europie. W każdej, nawet najmniejszej wiosce można znaleźć jakieś lokum. Zdarzyło się nam już spać pod gołym niebem, u Beduinów w namiocie wraz z kozami lub w afrykańskim domu lekkich obyczajów, gdzie oprócz załatwiania wiadomych spraw można po prostu wynająć pokój – dodaje małżonek.

Najlepszy plan to brak planu – taka jest dewiza. Jedyna pewna rzecz to bilety do wybranego miejsca i powrotne do Polski. To co pomiędzy, pozostaje czystą improwizacją. Kosztowny jest tylko przelot, życie w Azji czy Afryce jest tańsze niż w Polsce. Często po kraju, w którym przebywają, podróżują autostopem. W ubiegłym roku w Indiach mały Maciek złapał na stopa słonia, ostatnio w Albanii autostopowym środkiem podróży był rozklekotany motorower. Ich zdaniem rok bez podróży jest rokiem straconym.

– O naszych kolejnych podróżach zawsze dyskutujemy w gronie rodzinnym. Główne kryterium wyboru kolejnego zakątka świata, w który się udamy, to mapa. Po prostu patrzymy na mapę i wybieramy miejsce, w którym nas jeszcze nie było – dodaje prezydent-podróżnik.

Ludzie, wartości, kultura

– Nasze wyprawy nie obfitują w spektakularne wydarzenia. Cała radość polega na tym, że są one zupełnie normalne. Efektem jest suma tych wszystkich wydarzeń. Kosztowanie pieczonych pająków, zaproszenie na imprezę z okazji buddyjskiego Nowego Roku albo nocowanie w mongolskiej jurcie to radości naszych podróży. Pojedynczo niby nic wielkiego, a razem wielka rzecz – tak o istocie swoich wyjazdów mówi Michał Guć. – Dla nas nie jest ważne żeby odhaczyć wszystkie punkty wymienione w przewodnikach, ale żeby siąść na krawężniku i pogadać z miejscowymi. Fajnie jest zobaczyć spektakularne widoki, świątynie, budynki, ale to dla nas tylko dodatek. Podróżujemy by zobaczyć jak żyją ludzie w najdalszych zakątkach świata, czym się zajmują, jak bardzo różnią się od nas. Lubimy rozmawiać z nimi, próbować miejscowych specjałów, poznawać ich zwyczaje, mentalność – dodaje.

No właśnie, mentalność. Mimo że świat nie ma przed nim tajemnic, to jednak właśnie mentalność niektórych nacji ciężko jest zrozumieć. Trzeba ją jednak zaakceptować, bo irytacja może tylko popsuć wrażenia z podróży.

– O dziwo, jeśli chodzi o podejście do życia, chyba najbardziej zadziwiają mnie Rosjanie. Gdy lecieliśmy na Syberię, czekaliśmy w Moskwie na opóźniony samolot aż 52 godziny. Po ponad dwóch dobach spędzonych w holu lotniska Domodiedowo, gdzie jedynym wyżywieniem w bufecie były parówki i drożdżówki, ogłoszono, że samolot jest gotów do startu. Nigdy nie zapomnę miny jednego z pasażerów, któremu stewardessa tłumaczyła, że nie może polecieć, ponieważ ma bilet na samolot wczorajszy, a ten który leci jest przedwczorajszy. Tacy właśnie są Rosjanie. Specyficzni są także Afrykanie, którzy zupełnie inaczej postrzegają czas, pieniądze. Jeśli ja nie mam pieniędzy, a ty masz, to powinieneś mi je dać. Czasami mają absurdalne poczucie humoru, które dla kogoś, kto potraktuje je poważnie, może być irytujące, ale jeśli nadaje się na tych samych falach, to naprawdę można się z nimi świetnie bawić – śmieje się Michał Guć.

Największe zaufanie wzbudzili w nim mieszkańcy Laosu, Omanu, Iranu i Mongolii. Ci ostatni wykazali się również ogromną gościnnością, mimo sporej biedy panującej w kraju. Będąc tak zafascynowanym obcymi kulturami, nie sposób nie zawrzeć dłuższych przyjaźni.

– Mogę wspomnieć choćby o historii sprzed prawie 20 lat. Na Syberii miejscowy ksiądz poprosił mnie i żonę, abyśmy zostali rodzicami chrzestnymi dla dwóch Rosjanek, matki i córki. Kontakt z nimi utrzymujemy po dziś dzień.

Mimo że po każdym powrocie do Polski myślą, że ta ostatnia przebyta podróż była najlepsza i przysporzyła największych wrażeń, to jednak jest kraj, który wspominają ze szczególnym sentymentem. To Indie – jedyne miejsce na ziemi, poza Gdynią, gdzie byliby w stanie zamieszkać.

– To kraj, który budzi skrajne emocje – mówi pani Iwona. W Indiach można się albo zakochać, albo je znienawidzić. Spośród ludzi odwiedzających Indie są tacy, których sposób bycia Hindusów bardzo irytuje, bo oni czasami są jak dzieci: ciekawscy, spontaniczni. Trzeba się jednak nauczyć ich przyjmować takimi jacy są i uczyć się od nich ich beztroski i radości życia. I to jest rada dotycząca wszystkich obcych kultur.

EWELINA KULAWIUK

Michał Guć

Wiceprezydent Gdyni, z zawodu inżynier budownictwa lądowego, magister ekonomii. W Urzędzie Miasta Gdyni odpowiada między innymi za strategię rozwoju, projekty europejskie, pomoc społeczną, organizacje pozarządowe, rady dzielnic, administrację architektoniczno-budowlaną, park technologiczny. Żona Iwona jest położną środowiskową w dzielnicach Wielki Kack i Karwiny, prowadzi szkoły rodzenia w Redłowie i Orłowie. Razem z synem Maciejem mieszkają w Gdyni-Dąbrowie. Ich wspólną pasją są podróże i fotografia.